sobota, 11 lutego 2017

O przyjaźni z Kuchnią oraz Żytnie pączki

"Kopę lat!" - chciałoby się powiedzieć jak do przyjaciela przypadkiem spotkanego na chodniku, z którym po krótkiej rozmowie typu "-co u ciebie? -po staremu" nie wiemy czy się jeszcze w najbliższym czasie zobaczymy. A jednak pozostaje ten niedosyt i czasem tęsknota za wspólnymi rozmowami, nieco głębszymi niż samo "Siema! u mnie w porządku, po staremu. Ty... muszę lecieć!".
Niech ta metafora, w połączeniu z faktem, że ostatnio wirtualnie rzucam jedynie krótkie "siema!" przez Insta, mówi sama za siebie :)





Ostatnio ja i gotowanie mamy pewien problem. To taki kryzys w związku. Niby się kochamy, a jednak, gdy pojawia się dziecko, o które trzeba się troszczyć, to namiętność schodzi na dalszy plan. Matką jeszcze nie jestem, ale skoro już tak metaforami dziś szastam :) 
Ze względów zdrowotnych (i tu zdrowie gra rolę tego dziecka) musiałam się bliżej przyjrzeć temu co jem. Mam szczęście, że ani razu nie trafiłam na specjalistę, który powiedziałby do mnie  "musi pani jeść mięsko, to będzie dobrze". Wręcz przeciwnie, chwalono, że weganizm i w ogóle. No ale trzeba było się do czegoś przyczepić i tym sposobem ograniczono mi do totalnego minimum dostęp do glutenu i cukru i... kawy. Z własnej woli w odstawkę poszły nawet okazjonalne ilości alkoholu. No i to wszystko mnie totalnie jakoś zdezorientowało. No niby nie problem, bo to nie jest tak, że była to moja podstawa piramidy żywieniowej. W sumie to super! no wiecie, nowe horyzonty, jakaś pozytywna zmiana, ale jednak życie z tym codziennie, to jednak spore ograniczenie i ogromna zmiana dla kubków smakowych,  z którą ja - wielbiąca różne cukiernicze eksperymenty nie zawsze chcę się pogodzić. (Dżizas! moje ukochane drożdżówki z lukrem!). Do tego jako osoba totalnie zaprzeczająca temu że weganizm jest drogi (bo nie jest, biorąc pod uwagę, że weganizm to rezygnacja z produktów pochodzenia zwierzęcego, a kupowanie np. w jakości bio to jedynie dodatkowy, indywidualny aspekt, niekoniecznie bezwarunkowo związany z weganizmem jako takim), kupując kolejną paczkę erytrolu czy mąki kasztanowej sama muszę przełknąć kluchę w gardle stojąc przy kasie. Prawdą jest, że pewnie wyjdzie mi to na dobre, nauczę się czegoś nowego i tak dalej, ale pogodzić się z tym, nawet jeśli nie upośledza mocno codzienności i  raczej jest przejściowe, do końca nie potrafię, bo...
no, nie oszukujmy się - ja diet nie umiem :) Od zawsze chudzielec, chwilami wręcz pająk ( tak, ostatnio w celu ruszenia dupska poszłam na fitness i w lustrze widziałam pająka lub niewyrośniętego ucznia ostatnich lat szkoły podstawowej) Ja po prostu nie potrafię ważyć, oceniać co i w jakiej ilości wkładam do ust. Jeśli miałam na coś ochotę to to jadłam, co więcej starałam się jeść tak, by przytyć. Także tego... ja i Kuchnia mamy lekkiego focha ostatnio. Mętnie tak jakoś między nami. Mieszam łyżką w garnku z wymalowanym na twarzy wyrzutem, ale mocno liczę na to, że za jakiś czas rzucimy się sobie w ramiona. Już tak z boku zerkam na nią lekko tęskniąc.
Na szczęście etap ograniczenia do minimum glutenu mam już za sobą. Przynajmniej póki co. Powoli włączam zdrowsze odmiany pszenicy jak orkisz i żyto. Cukier trzcinowy też od czasu do czasu wchodzi w grę, ale w bardzo małych ilościach i tylko tam, gdzie ciężko go pominąć. Chciałabym jednak skreślić w miarę możliwości ze swojej kuchni typową mąkę pszenną zarówno tą białą jak i pełnoziarnistą. Dlaczego? bo dotarło do mnie w końcu, że jest to najbardziej przetworzony rodzaj pszenicy jaki istnieje. Co więcej, moje jelita wyraźnie dziękują mi za to, że od ponad 2 miesięcy nie dostały jej prawie ani kęsa. Z pomocą przychodzi nam matka (a może i babka) współczesnej pszenicy - orkisz, który ma niemalże identyczną konsystencję i świetnie sprawdzi się jako zastępca w każdym przepisie.
Absolutnie nie jestem żadnym specjalistą w tej dziedzinie. Każdy powinien sam obserwować swoje ciało i dowiedzieć się co jest dla niego dobre, a co nie. Są to  jednak moje osobiste doświadczenia, do których swoją drogą pewnie bym nigdy nie doszła, gdyby moje ciało nie zaczęło strajkować. Jestem jednak wciąż w fazie eksperymentalnej i wszystko może się jeszcze zmienić :)

Spoko zastępcą, choć o nieco twardszym charakterze, jest również żyto. Chleb żytni na zakwasie uwielbiam i wydaje mi się, że mi służy.
Postanowiłam więc w tęsknocie za  wypiekami pozwolić sobie na odrobinę szaleństwa (lukier!!) i usmażyć pączki.
Aby uciszyć nieco wyrzuty sumienia właśnie z mąki żytniej (bo orkiszowa wyszła) i z cukrem jedynie w formie lukru na wierzchu.



Pączki żytnie, nie oszukujmy się, nie będą tak puszyste jak z mąki pszennej lub pewnie orkiszowej. Już taki urok tej mąki. Są jednak niezaprzeczalnie bardziej sycące i równie smaczne.

Potrzebujecie:

500g mąki żytniej ( jeśli ciasto będzie zbyt klejące to odrobinę więcej)
ok. 9 łyżek ksylitolu (lub ok. 4 łyżki cukru)
100ml mleka roślinnego
50g świeżych drożdży (lub 14g suchych - to są zazwyczaj 2 opakowania)
80-100g margaryny wegańskiej (lub oleju)
4 łyżki zastępnika jajka rozrobionego wg. opakowania z wodą (lub jeśli nie macie 4 łyżki mąki sojowej lub kukurydzianej wymieszanej z 8 łyżkami wody)
2 średniej wielkości ugotowane i rozgniecione ziemniaki
180g pokruszonego lub zblendowanego tofu
1 łyżka spirytusu, wódki lub octu (zapomniałam o tym, ale uwierzcie, że dobrze jest nie zapomnieć:)
Olej do smażenia.
Dżem lub coś innego do nadziewania. (Fajny dżem bez cukru odkryłam ostatnio w Lidlu)


Zaczynam od przygotowania zaczynu. --> Jeśli używacie suchych drożdży to pomijacie ten krok i od razu dajecie je do reszty suchych składników.

Zaczyn:
Mleko lekko podgrzewamy i dodajemy drożdże, łyżkę ksylitolu (lub innego słodzidła) i łyżkę mąki.
Odstawiamy w ciepłe miejsce. Zimą grzejnik będzie idealny. Jak zacznie bąbelkować to czekamy jeszcze kilka minut aż lekko podrośnie i będzie okej.

Resztę mąki mieszamy w dużej misce z resztą ksylitolu. Dodajemy roztopioną margarynę lub olej, zastępnik jajka, rozgniecione ziemniaki, tofu alko lub ocet i oczywiście zaczyn.
Z tego wszystkiego zagniatamy zwartą kulę. Później dla łatwiejszego ugniatania możecie się z tym wszystkim przenieść na stolnicę czy blat. Ciasto ma być elastyczne i nie kleić do rąk. W razie potrzeby podsypcie je odrobiną mąki.
Taką elastyczną kluchę dajecie do miski i odstawiacie na około 1 godzinę w ciepłe miejsce.

Po tym czasie przystępujemy do toczenia pączków.
I tu są dwie szkoły albo robicie od razu lekko spłaszczone kule - w sensie pączki i później za pomocą szprycy nadziewacie je dżemem lub budyniem lub czym tam chcecie
 lub
 rozwałkowujecie ciasta na grubość mniej więcej 1 cm, wycinacie z niego za pomocą szklanki placki, a następnie na połowę z nich nakładacie łyżeczkę dżemu i sklejacie drugim, pustym plackiem.

Metoda jest dowolna. Ja zawsze robiłam pączki pierwszym sposobem. Tym razem spróbowałam drugiego i osobiście pierwszy podobał mi się bardziej, gdyż podczas smażenia pączków drugą metodą z pojedynczych egzemplarzy wypływał dżem, ale znam ludzi, którzy tylko tak robią pączki i sobie chwalą tę metodę, więc to zależy od Was.

Pączki smażymy tak, że mocno rozgrzewamy olej, następnie zmniejszamy ogień do średniego. Olej nie może być zbyt gorący, bo wtedy pączki z wierzchu się przypalą, a w środku będą surowe - bardzo niemiłe doświadczenie. Ilość oleju powinna być natomiast taka, by pączki mogły sobie swobodnie w nim pływać.
Smażymy je więc na średnim ogniu, z obu stron,  w razie potrzeby odrobinę zwiększając lub zmniejszając ogień i robimy to powoli. Serio, zaplanujcie sobie trochę czasu na to.
Moim problemem podczas smażenia pączków jest też to, że wciąż boję się, że będą surowe w środku, dlatego wyznaję zasadę: im brązowej tym lepiej :D
A potem słyszę jak W. mówi: "ooo falafele z lukrem". :)

No właśnie. Lukier. Mój grzeszek dzisiejszego obżarstwa. Gdy pączki lekko przestygną można je zacząć ozdabiać lukrem. Ja cukier puder zawsze mieszam z sokiem z cytryny. Taki smakuje mi najbardziej. Im gęstszy lukier tym intensywniejszy jego kolor i można go zacząć nakładać szybciej. Ja przykładowo piekąc drożdżówki nakładam bardzo gęsty lukier na prawie że jeszcze gorące bułeczki. On sobie wtedy powoli, ładnie ścieka i zastyga w odpowiednim momencie. Jest za to pięknie biały, a nie przezroczysty. Lukier możecie oczywiście też zafarbować, na przykład kilkoma kroplami soku z buraka.
Jeśli zamierzacie ozdobić pączki tylko cukrem pudrem, to jednak zaczekajcie do całkowitego przestygnięcia.




Oprócz tego wszystkie inne groszki, posypki, jednorożce dozwolone :)

Niedługo Tłusty Czwartek, prawda? :)



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz