wtorek, 30 grudnia 2014

Eiersalat czyli historia sałatki bezjajecznej, która może być również pastą.

Historia Eiersalat czyli sałatki bezjajecznej, która może być również pastą jest tak naprawdę stosunkowo krótka :)
Eiersalat, czyli z niemieckiego języka sałatka jajeczna jadana była u mnie w dzieciństwie po Wielkanocy, gdy po "wojnie na jajka" w koszyczku zostawał stos jajek z pobitymi skorupkami  (do tej pory muszę grać z tatą w tę grę, choć jajojadem jest obecnie w rodzinie jedynie on sam :D). Stos pobitych jajek szybko przy pomocy majonezu i jakiejś zieleniny zamieniał się w sałatkę, którą spokojnie można było podawać do zwykłych obiadowych dań.
Eiersalat jest dla mnie niezaprzeczalnie w pierwszej dziesiątce moich ulubionych comfort foods.
Jednak już jako wegetarianka przestałam przepadać za jajkami, wiedziałam skąd pochodzą i choć nawet lubiłam ich smak, to na samą myśl o zjedzeniu ich robiło mi się niedobrze.
W końcu zupełnie zniknęły z mojego jadłospisu, zostałam weganką i uważam, że to była najlepsza rzecz jaką udało mi się zrobić w życiu! :)
Eiersalat też poszedł w zapomnienie, szczególnie, że mama jak się okazało nigdy nie przepadała za jajkami, a jakiś czas temu i tak poszła w ślady swoich córek, odrzuciła wszystkie produkty odzwierzęce i jest szczęśliwą pięćdziesięcioletnią weganką ♥♥♥
Smak sałatki jajecznej wrócił do mnie jak bumerang, przywołując miliard wspomnień z dzieciństwa, gdy zmęczona podróżą z Olsztyna do Berlina zaszłam do słynnego berlińskiego Goodies na Warschauerstraße. Nie zastanawiając się zbyt długo zamówiliśmy chai latte i "Bagel mit veganem Eiersalat".
Ooo pychota!
Smak był idealny, ale najbardziej zrobiła na mnie wrażenie konsystencja tej sałatki, która tutaj faktycznie robiła za pastę kanapkową ( i muszę przyznać, że taka forma jest najfajniejsza ;). Konsystencja zupełnie przypominała jajo - może to zabrzmi obrzydliwie, ale wyczuwalne były grudki, które do złudzenia przypomniały ugotowane białko, wyczuwalna była także specyficzna konsystencja żółtka.
I mimo tego, że wegańsko w Berlinie wszystko jest możliwe, to wychodząc z lokalu jeszcze raz sprawdziłam, czy kanapka na pewno była wegańska - oczywiście była.:)
Od września z panem Selerem wracaliśmy do smaku i niesamowitej konsystencji tej pasty, aż w końcu poszperałam tu i tam, przemyślałam to i tamto i... wyszła!
Najprawdziwszy Eiersalat!!! z tym, że milion razy lepsiejszy od tradycyjnego, bo wegański, etyczny, zdrowszy i lżejszy :)


Składniki na około 500g wegańskiego Eiersalat ( jeżeli chcecie mniej to podzielcie składniki):

- puszka cieciorki / lub odpowiednio dużo uprzednio namoczonej i ugotowanej suchej ciecierzycy
- około 100g ugotowanego makaronu - bez różnicy jaki, aby był w miarę gruby, ja miałam resztkę makaronu Farfalle
- niewielka cebulka
- około łyżeczki czarnej soli Kala Namak ( konieczna!)
- dwie łyżeczki musztardy
- kilka łyżek wegańskiego majonezu
-  sól
- pieprz
- łyżeczka kurkumy
- jakaś zielenina, np. świeża posiekana pietruszka lub szczypior


Makaron gotujemy w osolonej wodzie aż będzie al dente. Ugotowany dajemy do jednej miski wraz z odsączoną cieciorką. Oba składniki miksujemy blenderem na masę, ale niezbyt mocno - mają zostać widoczne grudki makaronu. Cebulkę siekamy w bardzo drobną kostkę i wrzucamy do masy. Dodajemy kilka łyżek wegańskiego majonezu, musztardę. Przyprawiamy czarną solą Kala Namak i pieprzem. Dla zdrowia i koloru dodajemy łyżeczkę kurkumy.
Wszystko energicznie mieszamy łyżką.
Posypujemy zieleniną.
Gotowe!

Spożywamy prosto z miseczki zagryzając kawałkiem razowego chleba lub bezpośrednio na kanapce.


Bajecznie proste, a z pewnością jest to danie, które na stałe zagości na waszym roślinnym stole :)



Sabince dziękuję za piękny kubeczek :D






Z ogłoszeń parafialnych: dziś w końcu powstał fanpejdż fejsbukowy Vegan Fairytale, więc jeżeli lubicie czytać moje wypociny, to zapraszam do lajkowania :D
www.facebook.com/veganfairytale



sobota, 13 grudnia 2014

Pomarańczowa grudniowa tarta

Święta coraz bliżej. Staram się jak mogę, mimo braku śniegu, poczuć ten klimacik. Także w obroty poszły przyprawy korzenne, grzańce, cynamonowe kawy, herbatki o smaku pieczonego jabłka, a od wczoraj chodzimy na spacery na nasz nędzny dość jarmark świąteczny, gdzie śmierdzi kiełbą, ale jest grzaniec i ładne światełka. Stancjową kuchnię też ozdobiłam chińskimi ozdóbkami, w piekarniku rośnie pierwszy piernik, a na mym talerzu mega mega dużo cytrusów, codziennie - aż mnie podniebienie piecze :D
I pierwszy raz w ten świąteczny czas marzy mi się własny kąt, pełny świecidełek, mikołajowych skarpet nad kominkiem, gdzie moglibyśmy z panem Selerem przy długim, dużym drewnianym stole gościć wszystkich naszych bliskich... Może się starzeję, ale skoro pan Seler tego po trzydziestce nie robi, to ktoś musi ;))
Jakiś czas temu, gdy moje kubki smakowe dopiero zaczęły przełączać się na tryb świąteczny, a szczególnie cytrusowy ( zdaje się, że ostatnio pisałam, że nie jestem fanką cytrusów, no więc zawsze tak było, nie wiem co się w tym roku ze mną dzieje - wszystko co cytrusowe mogłabym pochłaniać w tonach o_O) upiekłam tartę pomarańczową. Z pozoru trochę nudna jeżeli chodzi o wygląd jeszcze przed ozdobieniem plastrami pomarańczy, w smaku jednak przypadnie każdemu fanowi i każdej fance cytrusów i pomarańczy i zimowych smaków. Kojarzycie może takie cukierki dwukolorowe, zakręcone? śmietankowo-pomarańczowe chyba były... teraz tak mi się skojarzyło, że być może smak tej tarty jest nieco podobny, choć z pewnością pomarańcza jest tu zupełnie prawdziwa i ... jakaś taka bardziej zimowa :)

Składniki:

na spód średniej wielkości tarty:

-1,5 szklanki mąki
-kilka łyżek margaryny wegańskiej/ oleju
-kilka łyżek wody
-łyżeczka cukru
-kilka zmielonych dowolnych orzechów
-szczypta cynamonu

Uwaga! ja zrobiłam taki standardowy spód, bo akurat takie standardowe składniki miałam w domu. Serio jednak wyobrażam sobie, że o niebo lepszy mógłby być spód na przykład na bazie samych orzechów i daktyli - zdrowiej, bezglutenowo i z pewnością ciekawiej!

Masa superklasa ;):

- kostka naturalnego tofu
-5 odważnych łyżek sojowego jogurtu naturalnego ( kupionego lub własnej roboty)
-jedno opakowanie przyprawy korzennej - jeżeli lubicie mniej intensywniej, to mniej
-pół pomarańczy, bez skórki of kors ;)
-3/4 szklanki cukru trzcinowego
-opcjonalnie możecie dodać również skórkę pomarańczową lub całą pomarańczę - eksperymentujcie!

Z podanych na ciasto składników  ugniatamy kulkę ciasta, którą wrzucamy, najlepiej zapakowaną w folię spożywczą, na pół godziny do lodówki.
W tym czasie wszystkie składniki na masę miksujemy na pomocą blendera na gładką masę - proste.
Spód ciasta wyjmujemy z lodówki, rozwałkowujemy i wykładamy nim formę. Nakłuwamy w kilku miejscach widelcem i wrzucamy do rozgrzanego do około 180 stopni piekarnika na 5-10 minut.
Po tym czasie spód wyciągamy i wylewamy na niego masę.
Znów wrzucamy do piekarnika i tym razem trzymamy tam około 30 minut, aż masa się ładnie zetnie.
Po tym czasie tartę chłodzimy, oprószamy cukrem pudrem, startą skórką pomarańczy, plastrami pomarańczy, orzechami włoskimi i czym jeszcze zapragniecie :)

Cudownego grudnia Wam życzę! ♥♥♥♥








Na grudzień zamiast kolęd, Grimes :







poniedziałek, 1 grudnia 2014

D.I.Y Jogurcik roślinny

Nadal leżę i choruję, ale już przynajmniej ogarniam co się dzieje wokół mnie, mogę rozmawiać, pisać, oglądać - jupi!
Choć przez pierwsze dni byłam jak takie leżące warzywko zdana na pomoc i obiady pana Selera, to od kilku dni znowu staram się działać w kuchni.
Zrobiłam zakupy w vegekoszyku - sery i jogurty, te ostatnie z bakteriami probiotycznymi, co jest teraz dla mnie  szczególnie ważne, by odbudować sobie nieco florę bakteryjną. Wiem, że niektóre roślinne jogurty dostępne np. w stacjonarnych sklepach nie posiadają czasami takowych, co dla mnie osobiście mija się z sensem jedzenia jogurtów i smak już też jakiś taki "niejogurtowaty". W każdym razie jedząc właśnie taki jogurcik z pyszną cynamonową owsianeczką pomyślałam sobie, że to nie może być aż takie irytująco trudne, by zrobić go samemu - wiecie, taki gęsty, świeży jogurt, nieco kwaskowaty, zamknięty w słoiczku... mmmm! Pamiętałam jak znajomy opowiadał, że robi swoim dzieciom sam jogurty ( co prawda na bazie mleka krowiego), dawno temu przeglądałam mnóstwo rad, szukałam w sieci bakterii probiotycznych i w końcu z tego wszystkiego dostałam bólu głowy i sobie odpuściłam temat ( wcinając na florę bakteryjną żołądka kiszonki maminej roboty:)
Tym razem jednak, mając sporo czasu i mając na uwadze, że jestem na obrzydliwych antybioksach, które totalnie wyjaławiają mój organizm, postanowiłam wziąć sprawę w swoje ręce, mając jednocześnie gdzieś tam w głowie milion rad na ten temat oraz informację z lekcji biologii w podstawówce - bakterie w sprzyjających warunkach się rozwijają.
Zakładając, że mleko posiada super warunki dla tychże pracowitych bakteryjek ( no bo przecież dobrze im tam, wcale nie zanosi się, by chciały się stamtąd wyprowadzić! ) sprawa stała się jaśniejsza. ;)

Składniki:
-mleko roślinne ( na początek najlepiej sojowe)
-kilka łyżek roślinnego jogurtu z bakteriami probiotycznymi
-słoik
-koc
-gazeta

Tak, dobrze przeczytaliście powyższy skład, co oczywiście nie oznacza, że będziemy zagęszczać mleko ekstraktem z koca ;)
W zależności jak duży mamy słoik ( ja miałam taki po ogórkach, niecały litr się tam chyba mieści) wlewamy odpowiednią ilość mleka do rondelka. Odpalamy kuchenkę i podgrzewamy powoli mleko, nie może się ono zagotować, powinno być bardziej letnie :) i parować. Wyłączamy kuchenkę lub pod koniec podgrzewania dodajemy kilka kopczastych łyżek gotowego jogurtu ( tak na oko powinna to  być ilość małego kubeczka jogurtu, czyli około 130g). Mieszamy jeszcze chwilę, aby jogurt z mlekiem się w miarę połączyły i przelewamy wszystko do dużego słoika.
Słoik szczelnie owijamy gazetą, otulamy kocem i kładziemy pionowo na ciepły kaloryfer.
Teraz mamy wolne, bo słoik powinien tam stać około 10-12 godzin lub po prostu całą noc.
Teraz, gdy kaloryfery grzeją są to idealne warunki, przyznam się jednak szczerze, że jeszcze nie wiem jak rozwiązać tę sprawę w okresie przejściowym tzn. gdy na zewnątrz zimno, a administrator budynku stwierdzi, że już i tak nie warto grzać. Jest coś takiego jak jogurtownica, które można w miarę tanio kupić chociażby na słynnym portalu aukcyjnym, ale to jest sprawa do przemyślenia. Tu i teraz chciałabym pokazać sposób najprostszy, który nie wymaga żadnego specjalistycznego sprzętu itd.
Wracając po około 12h, rozbieramy jogurt z koców i gazet i wstawiamy go na kilka godzin do lodówki. W tym momencie zacznie się on rozwarstwiać, a na samym dole będzie najgęstsza część - czyli pysznusi, gęsty jogurt!
Po kilku godzinach wyciągamy słoik z lodówki i całą zawartość przelewamy albo do bardzo, bardzo, bardzo drobnego sitka albo do gazy i tak zostawiamy na około 30-40 minut ( w zależności jaką macie cierpliwość ) aż wszystko co ciekłe sobie skapnie.
I w ten sposób zostaje nam tylko i wyłącznie świeży jogurt roślinny! :))
Taki jogurt w szczelnym słoiku można przechowywać w lodówce na lajcie około tygodnia.
I wiecie co jest najlepsze?
to, że to był ostatni raz kiedy musieliście kupować jogurt, ponieważ wasz domowy jogurt jest teraz zaszczepiony bakteriami i przy następnym razie wystarczy, że odłożycie sobie kilka łyżek, by zaszczepić nią kolejną porcję mleka - tak w kółko :)
Taki jogurt możecie dowolnie przyprawiać - na słodko, z wanilią, z cynamonem, zmiksowany z owocami, ostro: z papryką, czosnkiem (!) , w formie tzatziki lub po prostu saute ;) Możliwości jest nieskończona ilość.
Jogurt sam w sobie ma wspaniały...jogurtowy smak :), nieco kwaskowaty, orzeźwiający, co mi na przykład przywodzi na myśl moje dawniej ulubione jogurty greckie. Idealne jako baza pod dowolne kombinacje!

Teraz troszki praktycznych informacji. Jeżeli chodzi o mleko: póki co robiłam jedynie z mleka sojowego i to takiego:

Ma ono super skład, bo zawiera jedynie ziarna soi i wodę. Jednakże takie rossmannowe, które też ma bardzo spoko skład również jak najbardziej się nada, inne tak samo. Jeżeli chodzi o biedrowe mleko, które jest najbardziej dostępne ze wszystkich ( zdaję sobie z tego sprawę, bo również u mnie gości ono najczęściej na stole), to jeszcze nie próbowałam jak bakterie probiotyczne się w nim zachowają, ale jakoś tak myślę, że nie powinno być z tym większego problemu, ponieważ mleko to samo w sobie posiada dodatki, które są odpowiedzialne są konsystencję :)
Inne mleka - orzech laskowy, owsiane i przede wszystkim migdałowe również czekają w kolejce. Mam obawy co do ryżowego ponieważ odnoszę wrażenie, że może być nieco za wodniste.
Pamiętajcie jednak też, że ilość mleka do ilości porcji jogurtu jest kluczową kwestią jeżeli chodzi o konsytencję. Im mniej mleka/im więcej kultur bakterii tym gęstszy jogurt i na odwrót.

Tak sobie jogurt kapał do miski:

Jogurt <3




Z informacji innych, to serdecznie polecam wam batoniki ZmianyZmiany :) Są one obecnie niedostępne w Olsztynie nad czym bardzo ubolewam, ale mam nadzieję, że pojawią się lada moment. Póki co pan Seler zwozi mi różne smaki ze swoich wojaży. Wypróbowałam już Aloha, przede mną jeszcze Lewy Sierpowy, ale póki co moim ulubionym jest Kosmos!
ZmianyZmiany oprócz tego, że są obłędnie pyszne, to  też fajna inicjatywa. Wegańskie, bez glutenu, zdrowe o prostym składzie - ZmianyZmiany pokazują, że to wszystko razem wzięte może być po prostu bardzo dobre! A to tego wspierają inicjatywę Otwarte Klatki, co dodatkowo poszerza świadomość o głównej idei weganizmu. Nic tylko się zajadać!



Z mniej słodkich rzeczy: od około dwóch tygodni znów piję czystek, z racji choroby parzę sobie kilka czajników dziennie i tak sobie popijam - na gorąco, na letnio, na zimno. Czystek jest bardzo spoko. Odkryłam go, gdy aż dwóch członków mojej familii zachorowało na boreliozę. Niestety, na Warmii i Mazurach pełno jest kleszczy. Zaczęłam poszukiwać naturalnych alternatyw na tę okropną chorobę i w ten sposób natknęłam się na zioło czystka. Wyczytałam, że w Niemczech zaleca się jego picie leśnikom, którzy są szczególnie narażeni na ukąszenie przez zarażonego kleszcza.
W tym momencie już biegłam do zielarskiego po opakowanie ;)
Oprócz tego doszło, że czystek wypłukuje z nas wszystkie toksyny, nawet metale ciężkie, poprawia odporność ( tu sprawdzę to dokładnie po odstawieniu antybiotyków, które szczególnie ją niszczą ) iii można by tak wymieniać bez końca. Tutaj możecie przeczytać więcej.
Ja póki co mogę powiedzieć, że najprawdopodobniej super oczyścił moją cerę. Od jakiegoś czasu borykam się z różnymi wypryskami, szczególnie na czole. Po tych dwóch tygodniach cera stała się jakaś taka wypoczęta, czyściutka i jednolita.
Czystek ma dodatkowo spoko smak, ot taka ziołowa herbata do popijania.
Naprawdę go wam polecam!



ach, i soundtrack na dziś :) Zima jest super, tęsknię za latem, a może jedynie za beztroską, która ma jego twarz ?


środa, 19 listopada 2014

Jesienne Quiche

Leżę z jakąś dziwną grypą żołądkową w łożku i żywię się głównie słonymi paluszkami, waflami ryżowymi i herbatką z czystka, zatem jakiś post o jedzeniu powstać musiał!
Jesień w pełni, choróbsk pełno i wbrew pozorom pełno ciekawych warzyw do wykorzystania w kuchni. Jakoś nigdy nie rozpaczam szczególnie z powodu jesieni i jej okrojonych darów jeżeli chodzi o owoce i warzywa.  Zresztą wcale nie uważam by były okrojone! Jestem fanką sezonowych dań, krajowych owoców i warzyw, mogłabym żyć bez tych wszystkich egzotycznych bajerów, choć tak naprawdę ostatecznie zjem wszystko ;)
Quiche, które powstało w ten weekend również posiada w sobie same skarby jesieni. Jest pyszne, sycące, do spożycia zarówno solo jak i w duecie z dowolną kaszą lub ryżem.
Użyłam do jego wykonania wegańskiego sera, ale jego brak absolutnie nie przeszkadza (niezadowolony może być jedynie w tym przypadku gromadzący wokół się wokół brzuszka zimowy tłuszczyk ;)

No dobra!
To składniki:

Na ciasto:
w zależności od blaszki
-mąka
-woda
-olej
-sól

Na farsz:
-ze 2 marchewki
-1 brokuł
-cebula
-czosnek
-kilka ziemniaków
-garść pieczarek

Na sos:
-wegański majonez (najtaniej i najłatwiej własnej roboty - przepisów jest wiele, jak robię podobnie do tego http://www.mniumniu.com/2013/04/weganski-majonez-z-mleka-sojowego.html)
i teraz uwaga, zamiast normalnej soli do majonezu dodajecie
-czarną sól , czyli sól kala namak, która ma charakterystyczny smak i zapach jajka :)
-dużo koperku

W oryginalnym przepisie farsz do quiche zalewa się sosem śmietanowo-jajecznym, stąd w tym przepisie czarna sól.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że taka sól nie jest wszędzie dostępna (sama musiałam zamówić przez neta), dlatego jeżeli nie macie możliwości zrobienia majonezu z jej dodatkiem nie zniechęcajcie się - zwykły vegan majonez ze zwykłą solą też jak najbardziej zda egzamin!

Cebulę i czosnek kroimy i podsmażamy w garnku lub dużej patelni, następnie dorzucamy pokrojone w dowolne kształty warzywa. Wszystko dusimy kilka minut pod przykryciem, możemy też dodać w tym momencie jakieś przyprawy. Gdy już wszystko będzie w miarę miękkie, wlewamy sos, jeszcze chwilę trzymamy na ogniu i odstawiamy.

W międzyczasie z podanych wyżej składników ugniatamy ciasto, kluskę wrzucamy na około 30 minut do lodówki, a po wyciągnięciu szeroko rozwałkowujemy i wykładamy nią blaszkę do pieczenia  (najlepiej zwykłą tortownicę), nie zapominamy również wyłożyć ciastem brzegów blaszki!
Spód nakłuwamy w kilku miejscach widelcem i wrzucamy do rozgrzanego ( do 180 stopni) piekarnika na około 5 minut. Po wyciągnięciu, obsypujemy spód wegańskim serem, jeżeli takowego nie mamy - pomijamy i wlewamy farsz, górę w miarę możliwości jeszcze raz obsypujemy serem. Jeżeli zostało wam jeszcze trochę ciasta, to możecie jeszcze całość jakoś przyozdobić. Wrzucamy na 30-45 minut do piekarnika, aż ciasto stanie się złociste.






poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Strucla Jabłkowa Viedeńska ;)

Minęło już chyba z pół roku od ostatniego posta. Przymykam na to oczy, podnoszę ręce i przyznaję się bez bicia - czas był, jeść jadłam, piec piekłam - no to ostatnie może nieco mniej, ale nic w pełni nie jest stanie usprawiedliwić mojego tutejszego niebycia. Bardzo chciałabym odnaleźć znowu w sobie chęć i inspirację do tego, by blog ten, który jest niejako moim wegańskim dziecięciem dalej żył i trwał w swoim bajkowym klimacie. :) Będę się starała, mimo tego, że akurat teraz prywatnie czeka mnie wiele zmian, ale może właśnie wyjście z pewnego rodzaju stagnacji sprawi, że blog ten znowu ożyje! :)
Nie zrozumcie mnie źle, dokumentowanie tego co jem, co gotuję, jak gotuję i w ogóle tego, co dzieje się wokół mnie nadal mam we krwi, lecz tak jak wielu wybrałam tę szybszą i zapewne wygodniejszą drogę wizualna, czyli Instagrama. Jest to fajna sprawa, ale często łapią mnie wyrzuty sumienia, że zdjęcia wychodzą gorsze niż powinny lub mogłyby być, szczególnie teraz, gdy znowu jest coraz wcześniej ciemno. Blog to jednak blog, ten urok ustawiania i przystrajania potrawy. Oczywiście nie zawsze aparat jest na miejscu, nie zawsze światło dobre, a czekać na lepsze nie można, bo za plecami domownicy już czekają z talerzami na kawałek ciasta i za chwilę wszystko zniknie;) To jednak do blogowania wkłada się jakoś więcej serca i własnej duszy, teraz szczególnie to odczuwam :) Niemniej Insta to wygodna i przede wszystkim szybka forma rozprzestrzeniania wegańskiego stylu życia. Jeżeli macie ochotę zobaczyć co gotuję i jem i co mnie porusza, to zajrzyjcie czasem na mój profil :  http://instagram.com/v_fairy :)

Dziś natomiast przepis do tego, co pojawiło się również w formie zdjęciowej na insta, czyli Wiener Apfelstrudel, a więc Wiedeńskiej Strucli Jabłkowej, ale w wersji wegańskiej, a że jabłka ostatnio w modzie pod każdym względem, to tym bardziej warto powtórzyć ten przepis !
Zapraszam do ugniatania i wałkowania, bo to esencja prawdziwej wiedeńskiej strucli! :D


Kremu ani bitej śmietany nie miałam, ale jeżeli macie ochotę to możecie takową zamówić tutaj lub zrobić taką samemu z migdałów czy słonecznika :)

Do dzieła!
( z podanych proporcji wyjdą wam dwie strucle)

Potrzebujecie:

na ciasto:
-250 gram mąki
-łyżka wegańskiej margaryny ewentualnie oleju
-łyżka octu jabłkowego
-szczypta soli
-trochę mniej niż pół szklanki letniego mleka roślinnego
-dwie łyżeczki zmielonego siemienia lnianego
-4 łyżki wody

farsz:
-1 do 1,5 kg jabłek ( polskich! :)
-150 gram cukru - możecie mniej lub więcej w zależności od tego jak słodkie lub kwaśne są jabłka
-odważna łyżeczka cynamonu
-solidny haust amaretto
-garść lub mniej rodzynek - o ile lubicie :)
-olej słonecznikowy
-bułka tarta

Przede wszystkim przygotujcie łapki na dość długie ugniatanie. Jest to konieczność przy pieczeniu dobrej, prawdziwej strucli. :)
Zmieszajcie w misce wszystkie składniki na ciasto. Mąkę warto przesiać przez sitko, a siemię lniane mieszamy z czterema łyżkami wody aż do uzyskania konsystencji gęstego kisielu i wrzucamy także do ciasta. I teraz zaczynamy fitness ;) Ciasto należy ugniatać 15-20 minut, aż wyjdzie nam piękna, elastyczna plastelinka. Formujemy kulę, smarujemy ją delikatnie olejem i odstawiamy na bok, aby sobie odpoczęło.

W tym czasie przygotowujemy jabłka. Obieramy je i szatkujemy na cienkie listki. Najlepiej użyć do tego tarki, tego podłużnego pojedynczego otworu, który chyba służy do tarkowania ogórków do mizerii ;)
Potarkowane jabłka posypujemy cukrem i cynamonem i zalewamy alkoholem i dodajemy rodzynki. Możecie również dodać innych bakalii albo na przykład płatków migdałowych.
Odstawiamy jabłka i przechodzimy znowu do ciasta.
Naszą kulkę dzielimy na dwie części.
Jedną z nich kładziemy na czystej ścierce kuchennej, posypanej mąką. Uwierzcie, że przy strucli takie rozwiązanie jest najwygodniejsze!
Przystępujemy do wałkowania. Jest to dosyć żmudna praca, gdyż ciasto musi być naprawdę jak najcieńsze. Wiedeńczycy powiadają, że ciasto do strucli powinno być tak cienkie, by można było przez nie czytać gazetę. Jednocześnie powinno jednak nadal być elastyczne i się nie rwać. Po kilku minutach wałkowania łatwo wyczuć będzie ten moment :)
Rozwałkowane ciasto smarujemy pędzelkiem olejem.
Bułkę tartą podprażamy lekko na suchej patelni i wysypujemy na ciasto, a na to połowę odsączonego farszu jabłkowego.
Zaginamy krótsze brzegi i zwijamy ciasno, zaczynając od dłuższego brzegu  - wiecie o co cho ;)
Przy pomocy ściereczki kuchennej zwinnie przerzucamy struclę na blachę do pieczenia i smarujemy wierzch olejem.
Identycznie postępujemy z drugą kulką ciasta.

Obie strucle wstawiamy do rozgrzanego do 200 stopni piekarnika i pieczemy około 30-40 minut lub aż ciasto się zarumieni.
Po wyciągnięciu posypujemy cukrem pudrem i jeżeli możecie ozdabiacie kapką bitej śmietany lub innego kremu, tak jak w Bękartach Wojny ;)

Dla mnie najbardziej magiczne w strucli jest pierwsze wkłucie widelczyka w chrupką cienką skorupkę ciasta, które wydaje charakterystyczny dźwięk.
Aż ślinka cieknie!

Smacznego! :D



( przepraszam za słabą jakość zdjęć, to efekt takiej szybkiej dokumentacji kulinarnej telefonem :)








środa, 5 marca 2014

Co zrobić z rzepy i dwa dni w Hamburgu

Jestem! Od ostatniego postu jedzeniowo działo się dosyć dużo. Zamówienie na ciasto bananowo-kokosowe, które na szczęście pięknie się upiekło i smakowało, rozgrzewająca zupa z dodatkiem czarnej rzepy, a także pasta, przypominająca tatar z tegoż jakże mało znanego warzywka, no i szybki wypad do Hamburga-mówi sam za siebie.
Ale po kolei.
Zacznę od praktycznej strony, przepisów.
Jeżeli chodzi o zupę, to wyszła  bardziej zupa ziemniaczana z dodatkiem czarnej rzepy, która jedynie chwilami przebłyskiwała smakiem wśród ziemniaków. Niemniej to fajny zdrowy dodatek, gdyż czarna rzepa jest super wzmacniająca i każdej potrawie, do której ją wrzucimy nada dodatkowego pałeru. Obfituje w witaminy C, B1, B2, PP oraz żelazo, potas, magnez, wapń i wiele innych. Czarną rzepę można by chwalić bez końca, słowem jest to istna bomba witaminowa, tym bardziej szkoda, że tak rzadko pojawia się na stołach. Pamiętajmy więc, że warto czarną rzepę chociaż od czasu do czasu zaprosić do kuchni. :)
Na śniadanie czy kolację czarna rzepa również chętnie wpadnie, na przykład pod postacią pasty kanapkowej, przypominającą w pewnym sensie tatar lub pastę rybną / coś pomiędzy tym a tym ;)

Potrzebujecie:
 1 średniej wielkości czarną rzepę
 1 niewielką cebulę
 3 łyżki oleju
 3 łyżki koncentratu pomidorowego
 1 łyżeczkę musztardy
 1 łyżeczkę majeranku
 1/2 łyżeczki słodkiej papryki
 szczyptę gałki muszkatołowej
 sól i pieprz - według uznania

Rzepę obieramy i tarkujemy na średniej wielkości oczkach. Jeżeli chcecie aby pasta była bardziej gładka, to możecie również użyć najmniejszych oczek albo po tarkowaniu dodatkowo poszatkować rzepę ostrym nożem. Cebulę również tarkujemy na średniej wielkości oczkach lub kroimy bardzo, bardzo drobno.
Następnie do cebuli i rzepy dodajemy olej, koncentrat pomidorowy, musztardę i wszystkie przyprawy.
GOTOWE!
 Uwaga! Niestety pasta nie nadaje się od razu do spożycie. Musicie odczekać co najmniej 12 godzin, najlepiej zrobić ją dzień wcześniej i zostawić do naciągnięcia w lodówce. Jest to ważne, gdyż w tym czasie wiórki rzepy zmiękną i nie będą miały aż takiego ostrego, charakterystycznego smaku, a naciągną przyprawami, które dodaliśmy.

Pasta być może nie wygląda oszałamiająco ( choć czy oryginalny tatar wygląda? ), ale na pewno jest to dobra okazja do rozpoczęcia swojej przygody z tym mało znanym, a jakże utalentowanym warzywem ;))



A teraz, moi drodzy relacja z pięknego miasta Hamburg! 



Niestety mieliśmy mało czasu, ale myślę, że wykorzystaliśmy go na tyle, ile byliśmy w stanie. Dotarliśmy na miejsce w poniedziałek wieczorem, najpierw przez blisko godziny kręciliśmy się wokół hostelu, nie mogąc go znaleźć. Na szczęście pomógł nam miły pan Wietnamczyk w budce z wietnamskim żarciem, który wyposażony był w tablet z internetem. Okazało się, że - naprawdę nie wiem jakim cudem - spisałam zły numer domu. Cóż... w każdym razie dotarliśmy. Nocowaliśmy w całkiem przyjemnym hosteliku, mieszczącym się na piętrze kamienicy. Pokoje bardzo spoko, w 3-osobowym pokoju płaciliśmy 20 ojro za osobę za noc, co jest jedną z najtańszych opcji w Hamburgu. Chyba że jedziecie większą grupą, to wtedy standardowo: im więcej osób w pokoju, tym taniej. Hostel urządzony był dosyć punkowo, można by powiedzieć, ale schludnie. Kolorowo, mnóstwo obrazów, plakatów, dziwnych drzwi.Ogółem - fajnie, tym bardziej, że okazało się, że jesteśmy w samym centrum dzielnicy, która w pewnym sensie przypomina berliński Kreuzberg. Mnóstwo barów ze wszystkich stron świata, rowery ( ale to w całym Hamburgu... w sumie to w całych Niemczech :) fajni ludzi. Ogółem strasznie kolorowo i mega fajnie. Nieopodal jest też dzielnica St.Pauli. Akurat trafiliśmy na dzień kiedy trwał mecz i cała okolica odziana była w flagi i dodatki z białą czaszką na czarnym tle, a wokół co chwila było słychać śpiewy i okrzyki kibiców ze stadionu :) Myśleliśmy, przyzwyczajeni do polskich zwyczajów, że po meczu lepiej będzie się trzymać stamtąd z daleka, ale nie było takiej potrzeby. Kibice różnych drużyn witali się, przybijając sobie piątki na ulicy i pili po meczu razem piwo w okolicznych knajpach.

Seler przed stadionen St. Pauli :))

Tego dnia jedliśmy kolację niedaleko stadionu w barze Jim Burrito's. Nie jest to 100% wegańskie miejsce, ale uwierzcie, że to w niczym nie przeszkadza. Za 8 euro zamówiliśmy sobie Quesadillas, ja i L. z tofu, Pan Seler ze szpinakiem. Do wyboru było jeszcze seitan oraz nopal, czyli smażone paski kaktusa. Wszystko oczywiście z wegańskim serem. Za około 15-20 minut przed każdym z nas ukazał się ogromny talerz z kawałkami Quesadillas, własnej roboty, mega, MEGA pysznym guacamole oraz salsą i sałatką. Rzadko mi się to zdarza, ale ostatni kawałek musiałam oddać Selerowi, jego Quesadilla ze szpinakiem była równie pyszna, ale nieco mniej sycąca, więc wcisnął jeszcze mój i L. ostatni kawałek po czym również poległ. Jeżeli chodzi o napoje, to do wyboru mamy przeróżne lokalne wyroby. My zdecywaliśmy się na Malzbier, czyli tak zwane piwo słodowe, bezalkoholowe. Wyszliśmy syci, ale jednocześnie nie ociężali. Zdecydowanie czuć było, że wszystko zostało świeżo przygotowane. Jeżeli będziecie w Hamburgu, to koniecznie musicie tam zajść!     
     


challenge accepted ! :D jami!

Po kolacji poszliśmy zwiedzić słynną imprezownię oraz zagłębie sex shopów, kabaretów, kasyn, burdeli i klubów ze stripteasem Hamburga, czyli Reeperbahn. Był poniedziałek, więc okolica była raczej spokojna, jedynie w jednym barze pogrywał zespół country i kilka osób zapraszało nas do obejrzenia pokazu tańca w jakimś ciemnym klubie :D Przeszliśmy tamtędy szybko, oglądając z niedowierzaniem niesamowicie wymyślne wystawy sklepów z łóżkowymi gadżetami. Wiało tandetą na kilometr, a smutne panie z papierosem i w pończochach stały oglądając przechodniów. Naprawdę nieciężko było sobie wyobrazić jak to kiedyś marynarze stęsknieni topili smutki w alkoholu i kobietach ( i na pewno nie tylko kobietach - o tym otwarcie mówi klimat na Reeperbahn ;)
W każdym razie po takich emocjach i przebytych prawie 1000km zmęczni wróciliśmy do hostelu.
Następnego dnia niestety już czekał nas wyjazd, ale ....
Rano wybraliśmy się do Wyższej Szkoły Sztuk Pięknych w celu złożenia teczki mojej siostry, taki był cel tej podróży :) Zaszliśmy obowiązkowo na zakupy do Veganz, tak, w Hamburgu też już jest filia i do pobliskiego Kauflandu, gdzie znaleźliśmy mnóstwo vegan smakołyków w naprawdę super cenach. Alsan za 70 centów, chociażby.... i bitą śmietanę sojową, wędliny różne, śmietankę do ubijania, jogurty wszelkiej maści, pasty na kanapki.... Były też do wyboru przeróżne gotowce: kilka rodzajów sznycli, klopsiki, wegańska sałatka w tuńczykiem, a także sery Wilmersburger - w plastrach i ten na pizzę. Może i my kiedyś doczekamy się takiego wyboru w supermarkecie w Polsce? :)
Po zakupach wybraliśmy się do znanego wegańskiego baru z fast foodem - Befried, taaaką ochotę mieliśmy na pommes, curry wurst, kebaba, czy chociaż burgerka małego! Niestety okazało, że mają czynne dopiero od 15, jakoś tego nie ogarnęliśmy.... szukająca przez blisko pół godziny internetu, w końcu wybraliśmy się do innego miejsca, w pełni wegańskiego - Fairy Food... powiem wam, że to chyba nie był nasz dzień.... Wygłodniali doszliśmy do drzwi, a tam przywitała nas karteczka "geschlossen".

smuteczek... zamknięte jeszcze Befried.

 Zdesperowani wróciliśmy na Schanzeviertel, dzielni gdzie był nasz hostel i... na pierwszym lepszym skrzyżowaniu objawiły nam się dwie budki z falafelami z opcją wegańską. Zdecydowaliśmy się Falafel Stern i to był strzał w dziesiątkę. Za 6 euro dostaliśmy ogromny talerz z 4 wielkimi falafelami, na kuskusie, z 3 sosami w tym jeden niezidentyfikowany, ale stawiam na bakłażan, hummus i sos ze słonecznika ( wygląda jak śmietanowy, ale spokojnie, jest wegański), do tego malutkie ziemniaczki z mundurkach, kalafior, smażony bakłażan, fasolka szparagowa i dwa rodzaje surówek. A, i chlebek pita do zagryzienia. Luuuudzie! nikt z nas nie był w stanie do zera zmieść talerza. Myślałam, że wyjdziemy stamtąd czołgając się, ale i tutaj czuć było, że wszystko zostało przygotowane ze świeżych składników. Naprawdę super!

tyyyyle żarełka dobrego!


Ogółem jeżeli chodzi o Hamburg mamy kilka wegańskich opcji, w większości są to kawiarnie, znajdzie się też jedna lodziarnia. Zjeść możemy w Befried czy Loving Hut - wszystkim nam znany lub skoczyć na burgera do Veganz. Nie ma co się jednak ograniczać do w pełni wegańskich lokali. Nie ma się czego bać, ludzie w Hamburgu ogarniają wegański styl życia, a gdy zapytacie obsługę w barze czy restauracji, czy możliwa jest opcja wegańska, to na pewno będą wiedzieli o co chodzi. Zresztą jeżeli chodzi o listę miejsc, gdzie są dania wegańskie jest naprawdę długa.



A-ha! W drodze do Hamburga zajechaliśmy też z ciekawości do Szczecina na burgera do "...i krowa cała". Obecnie, zimą burgery wydawane są w Green Way'u, który mieści się zaraz za ścianą lokalu.
Jak było?
Po pierwsze czekaliśmy niesamowicie długo. To nie był szybki wyskok na burgera, tylko jakbyśmy się wybrali na pięciodaniowy obiad... Niestety. Wzięliśmy każdy po burgerze z seitana. Było okej. Krowarzywa oczywiście z "całą krową" wygrywa. Sosy były za rzadkie, po podniesieniu burgera połowa wypływała, bułka zbyt sucha, kotlet z seitana jakby nasiąknięty tłuszczemk... Ogółem było okej, rozumiem, że gdy burgery wydawane w Green Way'u, to ich sprzedaż spadła, a niektórzy klienci wolą wziąć pełny obiad za tą samą cenę niż burgera. Stąd pewnie długi czas oczekiwania i wszystko było jakie było... Niemniej fajnie, że istnieje takie miejsce w Szczecinie no i ostatecznie wyszliśmy najedzeni :)




Tyle! koniec!
Za trochę ponad dwa tygodnie znowu jedziemy do Hamburga i do Berlina, więc mamy nadzieję, że odkryjemy kolejne ciekawe miejsca :)





wtorek, 18 lutego 2014

rrrrelacja plus sprint szarlotka orzechowa

Za każdym razem, gdy mam chwilę, by usiąść spokojnie i zajrzeć na bloga, przecieram oczy ze zdziwienia jak szybko mija czas. No ale jak już się przekonałam w przeciągu kilku ostatnich miesięcy, to nic na to nie poradzę. Najpierw sesja, później długi, długi wolny czas, który wykorzystałam na wyjazd do domu, rozpoczęcie pracy magisterskiej jeżeli chodzi o część manualną, ale również wzięłam się ostro na za część pisemną. A później hop siup, w najmniej oczekiwanym momencie wpadła szybka, spontaniczna akcja artystyczna i street artowa, która jednak spokojnie pożarła tydzień.
Jestem też w końcowej fazie planowania krótkiego wypadu do Hamburga na początku marca i w połowie marca do Berlina ( i również ponownie Hamburga po drodze) przy okazji składania teczek z pracami przez moją siostrę. Trzymać kciuki! ;) Wegańskie miejsca już mam mniej więcej obczajone, nocleg zarezerwowany. Będzie super, dużo zdjęć i nie mogę się doczekać! :))
Ostatnio żarcie, które gotowaliśmy w przeciągu ostatniego miesiąca były zachłannie relacjonowane przez pana Selera, który namiętnie wrzuca je na Instagrama, a ja poza gotowaniem owych dań i patrzeniem mu przez ramię na okienko telefonu nie mam z tym nic wspólnego ;)
Niemniej muszę mu ukraść kilka foteczek, bo strasznie ubolewam nad brakiem swojego lepsiejszego aparatu. Relacjonowanie potyczek kuchennych za pomocą miernej jakości aparatu w telefonie lub "wypadowego" kompakta, nie ma dla mnie najmniejszego sensu, a raczej w ogóle nie spełnia moich oczekiwań estetycznych, co sprawia, że "zdjęcia nie są warte bloga". No cóż...szkoda.
Także dziś lekki przekrój tego, co trafiało do naszych żołądków w ostatnim miesiącu.
A oprócz tego kupiliśmy w końcu czarną sól - eureka! ;) a co za tym idzie zrobiliśmy super, ekstra pastę bezjajeczną Jadłonomii oraz pastę, która smakuje jak pasta z wędzonej makreli, tak przynajmniej twierdzi opis z Puszki, bo osobiście niewiele pamiętam ze smaku makreli, nawet nie jestem pewna, czy kiedykolwiek wylądowała w moich ustach, ale faktycznie coś rybnego w niej jest. W każdym razie pasta totalnie podbiła moje serce, a obie bardzo urozmaiciły nasze życie miłośników tostów i kanapek :)
Aczkolwiek ostatnio, wraz z wiosną, którą, mówcie co chcecie, ewidentnie czuć już nawet na Warmii i Mazurach, a na polach pod Olsztynem podobno zawitały już nawet żurawie, staram się żyć nieco bardziej fit. Oczywiście o żadnej diecie nie ma mowy. Jestem zdania, że żyjąc wegańsko i tak już robię swojemu organizmowi wielką przysługę.
Staram się jednak zaczynać dzień od dwóch szklanek wody, a następnie owsianki, o ile w najmniej spodziewanym momencie nie odkryjemy jej braku. Żałuję jeszcze, że wszystkie inne od biedrowego czytaj: zdrowsze, mleka roślinne są takie drogie... ostatnio piliśmy naturalne alpro i różnica po długim, długim czasie wypijania tylko mleka biedrowego, była szokująca. "Gdzie ten cukier?!" Ale jednocześnie zbożówka czy owsianka miały o wiele bardziej orzeźwiający smak, nie zalepiający jakby od wewnątrz. Oczywiście nie jest to ani dla mnie, ani dla was pewnie żadna nowość, ale jednak trafiło to do mnie jakby ponownie.
Kurczak... muszę zwieźć do Ol  tę maszynę do mleka roślinnego. :)
Poza tym zaczęłam się w końcu nieco ruszać. Po tym jak przeprowadziłam się do centrum i wszędzie mam max 15 minut drogi, a sprzątaczka kazała nam wynieść rowery na strych i do tej pory nie dostaliśmy do niego klucza ( a tu wiosna nagle się pojawiła!) ruszałam się niewiele. Kiedyś mieszkając około 6km od uczelni bywało, że dojeżdżałam tam codziennie rowerem. 12km dziennie i nie były mi już potrzebne żadne inne czynności fizyczne, a i łakoci się jadło o wiele, wiele więcej, bo kuchnia obszerniejsza :) Teraz jest inaczej, a widmo skinny fat zaczęło mi zaglądać do oczu :D zapisałam się z koleżanką do fitness clubu, ukradłam Selerowi buty i mam zamiar ponadto biegać od czasu do czasu. Na razie od miesiąca bywałam raz w tygodniu na porządnym wycisku i od razu czuję się lepiej, a co fajniejsze mój organizm domaga się jeszcze więcej ruchu. Wczoraj tak mnie rozpierała energia, że wróciłam z uczelni do domu, zmieniłam odzienie i wybiegłam w miasto, co prawda po 15 minutach już miałam ochotę zawrócić do domu, ale dzielnie wytrzymałam jeszcze co najmniej drugie tyle ;)

Okej, co tu dużo gadać miało być żarcie, to będzie żarcie! ;)

pulpeciki z kaszy jaglanej wg Matki weganki ze sosem szpinakowym, zabielonym śmietanką migdałową.
Do tego paszteciki z soczewicą, które postanowiły otworzyć się na świat ;)
MEGA pyszne i MEGA zdrowaśne ;)


Z serii: posiłek dla zmęczonego, wracającego o 23 do domu małżonka :D
Drożdżowe pierożki z nadzieniem z soczewicy, kaszy gryczanej, marchewki
Konkretnie przyprawione, polane sosem, który miał być serowy, ale z miłości do diżońskiej musztardy wyszedł musztardowy :)

Szybki obiad, tzw "resztkowy"
Uduszone warzywa w sosie pomidorowym: marchewka, groszek, seler naciowy, czerwona fasolka, brokuł, a do tego pomidorki szuszone :)
Okraszone wegańskim parmezanem z migdałów i płatków drożdżowych.
Piekelnie przyprawione.
Niby nic, a trzyma dłuuugo, dodaje sił i jest smaczne.



A tu takie, takie walentynkowe, spontaniczne stwory. Niby walentynek nie obchodzimy, ale gdy widzisz pięknie, kiczowate i czerwone wystawy sklepowe w wiejskim szmatolandzie ( ręcznie wycinane, krzywe serca - lowe ;), to aż ci się samo nasuwa, by kupić swojej lubej czekoladki z wiśnią, a lubemu usmażyć kilka różowych naleśniorów. Szczególnie jeżeli kilka tygodni temu nauczyłaś się je robić ;)
Tutaj, jako że spontaniczne, zmieszane z barwnikiem spożywczym - plastikowe jak serca na wystawkach walentynkowych. Jeżeli kogoś zauroczą, to rekomenduję jednak użycia jako barwnika kilku kropel soku z buraka. Będzie równie piękne i dodatkowo o niebo bardziej naturalne .
Na środeczku wspomniana pralinka wiśniowa już po roztopieniu. :)

A teraz na serio...
jakiś przepis, chociaż najprostszy by się przydał, co?

Nie wiem jak wy, ale ja, choć czuję wiosnę, to jednak nie ufam do końca tym pierwszym promieniom słońca. Co za tą nieufnością idzie? na pewno w chwili uniesienia nie kupię plastikowych truskawek, które powoli pojawiają się w sklepach. Mam teorię co do tego. Jak to supermarkety chcą wykorzystać pierwsze wiosenne uniesienia ludzi, ach.... no i zapotrzebowanie na czerwone owoce do walentynkowych deserów, notak....
W każdym razie pozostaję wierna jabłkom. Cytrusami już rzygam
Tym razem szarlotka na najlepszym biszkoptowym spodzie ever, który nietrudno znaleźć na moim blogu, bo pozostanę mu dozgonnie wierna, ale dodatkowo, oprócz jabłek kryją się pod kruszonką, orzechy laskowe. mmm... :)
Całkiem zimowe smaki jeszcze, co?

W każdym razie....
przepis na biszkopt jest tu na przykład.
Oprócz tego obieramy około 0,5kg jabłek, kroimy je na malutkie kawałeczki i dusimy z cukrem, imbirem, cynamonem i odrobinką chilli.
Jak zrobi nam się ładny dżemor, chwilę studzimy i wrzucamy na ciasto, które już powinno czekać wylane w formie. Wysypujemy na to połamane orzechy włoskie ( około 100g) i na to kruszonkę, którą przygotowujemy z oleju i mąki w proporcjach 1:1.
Jeszcze lepsza kruszonka wyjdzie wam oczywiście jeżeli zamiast oleju użyjecie vegan margaryny.
Ja akurat mam deficyt Alsana :(


Nie jest to być moze super wyrafinowany deser, ale cenię sobie to, że mogę zrobić szybkie, domowe ciasto, wrzucić tam, to co chcę. Zasłodzić się totalnie albo wręcz przeciwnie - z cukru zupełnie zrezygnować, dodać masę orzechów, bakalii, owoców - co dusza zapragnie.
Wszystko to wolę od zacukrzonych batoników, chipsów i innych typowo sklepowych gówien, nawet jeżeli są wegańskie.


Okej...
a następnym razem będziemy gościć tę oto księżniczkę:






piątek, 10 stycznia 2014

Trochę łakoci

Dziś będzie taka relacja z wypieków świątecznych, choć były to ciasta, które z powodzeniem możemy upiec w każda porę roku i na każde wymyślone nawet święto :) Oczywiście królową ciast był tort. Tym razem wymyśliłam sobie wegańską wersję najsłynniejszego niemieckiego tortu, czyli  Schwarzwälder Kirschtorte, szerzej znanego u nas jako Czarny Las. Jest to też zarazem jedno z moich ulubionych ciast, które pamiętam jeszcze z czasów dziecięcych. Poza tortem na świątecznym stole znalazły się jeszcze sernik z tofu z brzoskwiniami, makowiec na kruchym spodzie, a do świątecznego śniadania chałka z nadzieniem serowym z żurawinami.

 W zasadzie post będzie miał po części jedynie formę relacji, gdyż większość przepisów albo już była albo zaczerpniętych jest z innych stron. Pojawią się zatem linki, ale też wskazówki i jakiś przepis też się znajdzie ;) A zdjęcia tutaj się pojawiające niech staną się motywacją i dowodem na to, że piec wegańsko każdy może :)



start!


Serniczek powstał z tego oto przepisu - Tofurnik z brzoskwiniami. Robiłam go już wcześniej kilka razy i przepis jest naprawdę świetny, gdyż sernik wychodzi absolutnie zawsze :)

Makowiec wzięłam ze starej, dobrej puszki.pl - Makowiec na kruchym cieście. Robiłam pierwszy raz i następnym razem dodałabym nieco syropu z agawy lub po prostu cukru do spodu. Dodatkowo zrobiłam też kruszonkę, wydaje mi się, że to dodaje smaku makowcowi. I uwaga! spód wychodzi naprawdę bardzo, bardzo kruchy :)


Chałka! przedstawiałam ją wam kilka postów wcześniej. Naprawdę super się nadaje na leniwe śniadanie. Warto więc dzień wcześniej ją przygotować i ze smakiem zjeść  w towarzystwie kubka zbożówki lub gorącego mleka roślinengo. Przepis znajdziecie tutaj: Chałka . To naprawdę banalnie proste ciacho, a z nadzieniem można dowolnie kombinować. Ja do opisanego w poście nadzienia z tofu dodałam suszone żurawiny.



I oczywiście tort!

Tutaj proporcje też wiecznie te same. Zatem link: Tort ALE! Jeżeli o chodzi o tort "schwarzwaldzki", to nie na tym przepisie historia się kończy.
Przede wszystkim biszkopt przygotowujemy z 1,5 porcji podanych składników + dodajemy kakao lub roztopioną tabliczkę dobrej, gorzkiej czekolady. W Czarnym Lesie chodzi o to, by biszkopty miały mocny, kakaowym posmak. Tort tniemy też na 3 placki, a nie na 4 jak w przepisie wyżej.

I uwaga! Ja musiałam zrobić grubszy biszkopt ( stąd 1,5 porcji), gdyż nie miałam pod ręką dobrego, ostrego noża. Idealnie byłoby mieć bardzo ostry, gładki nóż lub specjalny przyrząd do dzielenia biszkoptów i upiec biszkopt z jednej porcji i wtedy podzielić go na 3 cieniutkie placki.

Masę robimy tak jak w przepisie. Zazwyczaj jednak dodaję na wszelki wypadek jeszcze troszeńkę więcej mąki ziemniaczanej. I tutaj dałam aromat śmietankowy.

I teraz najważniejsze w Torcie Schwarzwaldzkim.
Zamiast owoców, dżemu i rumu, przygotowujemy kompot z mrożonych wiśni.
Będzie to tworzyło tzw. warstwę wiśniową.
Ja zrobiłam tak:
kupiłam dwie paczki mrożonych wiśni, które wrzuciłam do garnka i gotowałam na małym ogniu, aż się zupełnie rozpuściły i wytworzyły do tego sok.
Z tego odlewamy około 200ml, wraz z wiśniami - chyba że chcemy sobie zostawić kilka do dekoracji. Wszystko  mieszamy z 2 łyżkami cukru i 2 łyżkami mąki ziemniaczanej
Zrobi nam się kisiel - masa wiśniową, którą, PO OSTYGNIĘCIU, zamiast dżemu i owoców będziemy przekładać placki.

Resztę kompotu mieszamy z dowolną ilością wiśniówki, ja dałam tak około 50ml.
Tą mieszanką będziemy nasączać blaty tortu. Nie należy sobie żałować! Blaty mają być naprawdę dobrze nasączone.
 na każdy placek ( oprócz wierzchniego) nakładamy masę wiśniową i na to po chwili masę śmietanową.

I teraz robimy tak: 
na każdy placek ( oprócz wierzchniego) nakładamy masę wiśniową i na to po chwili masę śmietanową.
Wierzch ubieramy w pozostałą masę śmietanową, ozdabiamy wierzch i boki starkowaną czekoladą i czym tam jeszcze chcemy. :)

muzyka, taniec, pieczenie <3

Ważne! Wszystkie uprzednio gorące składniki tortu bardzo dobrze chłodzimy. Przy obecnych warunkach najprościej robić to na zewnątrz.

wisienki :)

Już nasączone blaty, po lewej nawet z nałożoną masą wiśniową oraz masa śmietanowa.

Jeden placek już gotowy do przykrycia.



Gotowe! 
I pamiętajcie! Tort najlepszy jest po kilka dniach leżakowania w lodówce.


A teraz jeszcze mały, poświąteczny bonus. Dziecinnie prosty, w sam raz, gdy mamy ochotę na coś słodkiego do nauki. Bo przypominam, że sesja już nadchodzi wielkimi krokami, sasasasa ;)

MUFFINY TOTALNIE ORZECHOWE 
( i totalnie proste)


Potrzebujecie:
- 2 szklanek mąki
- 0,5 szklanki mąki migdałowej 
- 3/4 szklanki cukru
- 1 łyżka proszku do pieczenia
- 1/4 szklanki oleju
- 1 szklanka mleka sojowego lub wody

- kilka łyżeczek masła orzechowego
- kilka orzechów włoskich pokruszonych i kilka w połówkach


Z pierwszych sześciu składników mieszamy ciasto, ale nie za długo, dosłownie tyle, by się połączyły składniki. Ciasto ma być gęste, o wiele gęstsze niż do zwykłego biszkoptu.
Następnie wrzucamy pokruszone orzechy i jeszcze raz lekko mieszamy.
Foremki napełniamy około do połowy, po czym nakładamy około pół łyżeczki masła orzechowego, a na koniec przykrywamy kolejną warstwą ciasta i ozdabiamy połówkami orzechów włoskich.
Pieczemy w około 180 stopniach aż się ładnie zarumienią, czyli w zależności od piekarnika, będzie to około 30 minut.

Babeczek wychodzi sporo, spokojnie starczy na dwa dni intensywnej nauki dla dwóch osób :) i poza tym wychodzą naprawdę super pulchne.




mufinior w akcji :)




A poza tym: 

dzisiejsze drugie śniadanko. Może się wydawać, że to nic wielkiego, ale od przedwczoraj zaczęły mi dziwnym trafem nagle wychodzić naleśniki. Jestem pod takim wrażeniem, że muszę wciąż na nowo się o tym przekonywać :D


i świąteczne kocikocikoci




*