czwartek, 8 grudnia 2011

Żadne rewolucyjne, ale pyszne i najulubieńsze BROWNIE! :))

Uwielbiam gotować dla znajomych! Szczególnie, gdy mogę sobie na to zaplanować czas. A radość, gdy widzę, że moim gościom smakują wegańskie słodkości i inne dania, jest wprost nie do opisania :)
Ogólnie uważam, że gotowanie i częstowanie ludzi wegańskim/wegetariańskim żarełkiem jest chyba najbardziej efektowną formą tak zwanej wege propagandy. Gdy pokażesz ludziom, że nie musisz się specjalnie wysilać i cierpieć będąc wege, to zaczną się nad tym zastanawiać, gdyż nagle wszystkie, tak powszechne, stereotypy o głodującym wegetarianinie się posypią. I o to chodzi :)
Jestem niesamowicie dumna, gdy widzę osobę, do której decyzji o przejściu na wegetarianizm choć trochę się przyczyniłam :)

W każdym razie wracając do tematu postu... wegańskie brownie jest ciastem, które przekona chyba każdego.Jest absolutnym przeciwieństwem tego, jak ludzie sobie wyobrażają wegańskie ciasto (pod warunkiem, że wiedzą już w ogóle na czym weganizm polega:)
 I tak też ostatnio przyszło do mnie kilka przyjaciółek i ich znajomi i znowu było wielkie zdziwienie, że "jaaaak to?! bez jajek?! ... nie noo... i bez mleka?! ale jak to?! Ale przecież to takie smaczne, więc jak to możliwe?".
Tak. Uwielbiam ten potok słów i ten moment ;D

No to przepis!

Przygotujcie:

-2,5 tabliczki gorzkiej czekolady (patrzcie na skład! Niestety nie każda gorzka=wegańska)
-szklanka oleju
-ok. szklanki cukru
-3 banany
-0,5 szklanki mleka sojowego waniliowego
-1,5 szklanki mleka
- kilka łyżek dżemu

Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej, czyli jeden garnek z wodą stoi na ogniu, a w nim rondelek z czekoladą i odrobiną oleju.
Rozgniatamy banany i łączymy je z mlekiem i cukrem.
Dodajemy ostudzoną czekoladę i mieszamy do uzyskania jednolitej konsystencji.
Następnie dodajemy mąkę, dobrze mieszamy i na koniec dżem.
Jeżeli ktoś lubi to można oczywiście dorzucić jakieś rodzynki lub/i orzechy.
Ciasto wylewamy do,wysmarowanej i posypanej bułką tartą, formy i pieczemy w 200ºC 35-45 minut.

Do mojego brownie przyrządziłam jeszcze sos budyniowy. Robimy go z normalnego budyniu z paczki, z tym, że dodajemy zamiast 500ml mleka sojowego 700-800ml do 1l , w zależności jak rzadki sos chcemy uzyskać. Pychotka! :)

Mój vegan poczęstunek ;) Oprócz brownie była powtórka pieczonych kotlecików sojowych z poprzedniego postu i grzanki tymiankowe :)



Nie mogło zabraknąć moich słodkich opłatkowych króliczków :)

czwartek, 1 grudnia 2011

Różowa kasza i pieczone kotleciki.

Dzisiaj krótko. Bez refleksji, bez marzeń. Za to w przepisie pojawi się jakże marzycielska różowa kasza jęczmienna :)
Zdarza się, że do gotującej się kaszy wrzucam rosół wegetariański w wersji instant (szlachetny prezent od mamy buszującej po eko sklepach). Dzisiaj akurat słoiczek się skończył, ale zaraz obok stał słoiczek czerwonego instant wege barszczyku (również wynalazek mamci;). W każdym razie stwierdziłam, że nie zaszkodzi spróbować i do kaszy wsypałam trzy łyżeczki i tak oto, proszę państwa, wyszła mi ciekawie przyprawiona, różowa kasza jęczmienna.
Polecam jak najbardziej. Dla odmiany albo na obiad w szary dzień ;))

Kolejnym bohaterem dzisiejszego obiadu były pieczone sojowe kotleciki.
Aby je przyrządzić potrzebujemy:

2 szklanki wcześniej przez noc namoczonej i później ugotowanej do miękkości soi
1-2 kromki razowego chleba
olej
sos sojowy
bazylia
curry
pieprz czarny


Soję mielimy, następnie dodajemy cząsteczkami lekko namoczone kromki chleba i jeszcze raz wszystko mielimy. Ostatecznie można się też namęczyć blenderem, też się uda :)
Do masy dodajemy po około 3 łyżki oleju i sosu sojowego. Tak żeby po zamieszaniu masa była gładka, ale jednocześnie zwarta.
Wrzucamy przyprawy według uznania, znowu mieszamy i formujemy kotleciki.
Blachę smarujemy lekko olejem lub wykładamy papierem do pieczenia.
Układamy na niej kotleciki.Możemy je z góry  lekko posmarować olejem, będą wtedy nieco bardziej chrupiące.
Pieczemy do około 15minut w 150 stopniach.Aż będą lekko zarumienione.

Do tego różowa kaszka, jakaś surówka i mamy vegan obiadek :)

wtorek, 22 listopada 2011

Bakłażan w cieście curry.

Dzisiejszy obiad był, jak przystało na środek tygodnia, dość prosty, ale mimo wszystko pyszny i pożywny, a na dodatek był miłą odskocznią od codzienności :)
Pan Bakłażan gościł dziś na naszych talerzach.
Jest to raczej rzadkość, gdyż mam jakieś dziwne, nieuzasadnione złe wspomnienia z nim związane, a pochodzące  z początków mojego wegetarianizmu, czyli jakieś dobrych 6 lat temu, a co za tym idzie też początków mojego gotowania.
Pamiętam, że wyszedł mi wtedy jakiś dziwny, bezsmakowy, tłusty ochłap.Cóż...
Na szczęście ostatnio nabrałam jakiejś dzikiej chęci, by coś z niego zrobić.
Padło na to, by najzwyczajniej na świecie namoczyć go w cieście naleśnikowym i...moja wiara w bakłażany powróciła! :)

Potrzebujemy:

1 bakłażan
sól

Na ciasto:
2 szklanki mąki
2 szklanki wody
2 łyżki oleju
1,5-2 łyżki curry
kilka kropel tabasco ( niekoniecznie, ale ostatnio kupiłam i mam obsesję na jego punkcie;)
bazylia
chilli
pieprz
sól

Bakłażana kroimy na plastry o grubości ok. 1,5cm. Posypujemy plasterki solą i czekamy aż puści soki.
W tym czasie przygotowujemy z wyżej wymienionych składników ciasto naleśnikowe.
Bakłażana płuczemy z soli i odsączamy papierem kuchennym.
Moczymy go w cieście i smażymy na głębokim oleju aż nabiorą złocistego koloru.

Podajemy z kaszą, surówką lub czymkolwiek innym. U mnie była to kasza jęczmienna, która czekała na to, by ją wykończyć i ogórki kiszone :)

3 godziny - 3 pasty :)

Aby było sprawiedliwie,a  przede wszystkim aby był porządek dzisiaj będą dwa posty.
Pierwszy z nich o  pastach kanapkowych.
Minęła mi już, nadchodząca co jakiś czas, faza na gotowce sojowe na kanapki. Mówię tu mniej o pasztetach sojowych, których w znacznej mierze nie znoszę, ale o wędlinach sojowych, pewnych wędzonych czeskich kiełbasach ( a fe, jak nie lubię tego słowa :p) z pszenicy, wędzonym tempehu i innych wynalazkach.
Nie chcę już przez jakiś czas na to wszystko patrzeć, bo wiem, że z kuchenną, a głównie kanapkową stagnacją ;) związane jest też jakaś niewyjaśniona jesienna apatia i dziwne wrażenie blokady w głowie.
Dzisiaj około godziny  chodziłam po zabłoconych, ciemnych ścieżkach w pobliżu lasu obok którego mieszkam i starałam się oddychać najgłębiej jak tylko potrafię, by się tego uczucia pozbyć.
No nic, w każdym razie mam nadzieję, że nagła chęć robienia czegoś samemu wróży tylko powrót czegoś dobrego :)!
I tak też wczoraj zamknęłam się w kuchni i wzięłam się za robienie past kanapkowych.
Pierwsza z nich to Guacamole, które zapewne wszyscy znają, a mi już od dawna ciężko zrobić takie idealne.
Teraz byłam już bliżej perfekcji, ale nie jest to jeszcze to, co chciałabym osiągnąć. Mimo wszystko przepis podam :)

GUACAMOLE

1 w miarę miękkie awokado
0,5 pomidora
Sok z połowy cytryny/limonki
ząbek czosnku
kilka kropel tabasco
sól
pieprz

opcjonalnie można dodać jeszcze chilli, bardzo, bardzo drobno pokrojoną połówkę średniej cebuli

Awokado rozgniatamy i wyciskamy do cytrynę. Pomidora kroimy bardzo drobno. Tak samo czosnek.
Dodajemy tabasco i inne przyprawy.
Gotowe :)
Guacamole nadaje się nie tylko do kanapek, ale również tradycyjnie do tortilli, czy jako dip do chipsów :)

 PASTA Z CIECIORKI

100g cieciorki ( poprzednio namoczonej przez noc lub,gdy ma być szybko,z puszki)
1 średnia cebula
Płatki owsiane
Margaryna wegańska
Bazylia, pieprz, sól, chilli

Namoczoną ciecierzycę gotujemy aż do miękkości.
Cebulkę kroimy w kosteczkę i szklimy na patelni. Następnie miksujemy ją razem z ugotowaną cieciorką.
Dodajemy dwie łyżki margaryny i dwie łyżki płatków owsianych i jeszcze raz miksujemy.
Na koniec doprawiamy według uznania.

Jako, że pasta nie trzyma się dłużej niż tydzień w lodówce od razu informuję, że nadaje się również idealnie do zamrożenia na później :)

A na koniec  coś słodkiego, a mimo wszystko zdrowego! :))
Nie jest to może nutella jaką byśmy sobie wymarzyli i w sumie nie zdziwiłabym się gdyby nie-weganom od razu nie przypadła do gustu, niemniej wszystkim spragnionym słodkich ( i na dodatek zdrowych!) smarowideł  serdecznie polecam :))

PASTA CZEKO-OWSIANA

100g płatków owsianych
2 łyżki karobu lub kakao
szczypta soli
po pół łyżeczki cynamonu i wanilii
100g wody
100g sztucznego miodu
100g margaryny wegańskiej

Płatki owsiane rozdrabniamy w młynku do kawy i mieszamy z kakao.
Wrzucamy do jednego garnka wodę, miód i margarynę i podgrzewamy aż do stopnienia margaryny.
Następnie wszystko ze sobą dokładnie mieszamy.





wtorek, 15 listopada 2011

Co się w lodówce jeszcze kryje? Czyli szybki obiad nr. 1 :)

Jakoś nie mogę się ostatnio ogarnąć... czasu mam niby wiele, ale tyle pomysłów jednocześnie, że nie wiem za co się najpierw wziąć. Kolejka przepisów w zakładce " do wypróbowania" niemiłosiernie się wydłuża, a ja przez szarówkę i pierwsze nieśmiałe objawy zimy za oknem, nie mam ochoty nawet wyjść do sklepu, gdy wejdę do ciepłego mieszkania. Póki co pocieszam się, że minie mi ten okres, a dodatkowe fory daję sobie jeszcze po piątkowych blokadowych emocjach, które wywołały, jak to bywa, falę przemyśleń i przeróżnych rozkmin.Co ostatecznie prowadzi do tego, że siedzę, myślę, marzę, cieszę się i smucę na przemian i równocześnie zupełnie bez sensu bazgrzę w szkicowniku. W międzyczasie chodzę też na uczelnię.
W każdym razie nie żałuję sobie tego czasu. Uważam, że takie chwile zwykłych rozmyślań, szczególnie po jakichś ważnych dla nas wydarzeniach, są ważne i nie powinniśmy się takiego niby-lenistwa wstydzić.
Ale przechodząc do gotowania... Ostatnio zastanawiałam się, czy wstawiać tu zwykłe, szybkie, szare, codzienne obiady. I doszłam do wniosku, że tak! Większość dni w roku nie mamy czasu, by zrobić piękny, cudowny obiad z wymyślnych składników. Potrzebujemy prostego i najlepiej pożywnego posiłku.
I taki będzie też dzisiejszy przepis. Z rzeczy znalezionych w lodówce, prosty, codzienny i szary, a raczej brązowy,  co zupełnie nie oznacza, że nie jest smaczny! :)


Potrzebujemy:

100g kaszy gryczanej
1,5 - 2 czerwone papryki
kilka czarnych oliwek
0,5 puszki ciecierzycy
4 parówki sojowe, ja wybrałam wersję chilli
sól
pieprz
garam masala

Gotujemy kaszę.
Paprykę kroimy na dowolne kawałki, oliwki dzielimy na połówki i dodajemy do ciecierzycy. Wszystko dusimy aż do miękkości na małym ogniu.
Pod koniec duszenia dodajemy przyprawy do smaku.
Gdy kasza będzie już gotowa mieszamy ją w jednym garnku z uduszonymi warzywami.
Teraz tylko szybko smażymy parówki sojowe i obiad jest gotowy.
Na koniec kaszę możemy posypać na przykład słonecznikiem.
Oczywiście jak najbardziej namawiam do zrobienia jakiejś surówki.
 Ja niestety składników na nią nie znalazłam w lodówce ;)

piątek, 4 listopada 2011

Najprostsze-najsmaczniejsze.

I jak wyżej naprawdę tak jest... Uwielbiam piec ciasta, co zresztą widać po tych kilku znikomych postach, bo jakoś nie miał, do tej pory ,szansę pojawić się tutaj obiadowy przepis. Myślę, że jest to spowodowane tym, że słodycze są po prostu... piękniejsze wizualnie i podświadomie czuję potrzebę zrobienia im zdjęć, czy opisania. Poza tym obiady często robi się na szybko, są zdrowe, pożywne, ale proste.
Tak jak wczoraj sałatka makaronowa z kapuchą pekińską,kukurydzą,ogórkami kiszonymi, pomidorami i do tego chilli parówki sojowe. Był to obiad naprawdę błyskawiczny, ale jakże pyszny! Jednak mimo wszystko wydaje mi się zbyt prosty... Chociaż zastanawiam się poważnie, czy może właśnie nie o to chodzi. Przecież taki vegan blog kulinarny ma na celu głównie, nie ukrywajmy tego, nakłanianie ludzi do weganizmu i przede wszystkim pokazywanie, że weganin może gotować pysznie i nieskomplikowanie!
Hmm... muszę poważnie pomyśleć o tym, czy może częściej nie dokumentować swoich prostych obiadków , szczególnie, że najczęściej są improwizacją składników, które akurat są w kuchni :)
Dzisiaj mimo wszystko wrócę do wypieków, gdyż mam do przedstawienia dwa ciasta, które są dla mnie absolutnie niezbędne. Właśnie dlatego,że są takie proste.
Idealnie nadają się, gdy mamy nagle chęć na coś słodkiego lub odwiedzą nas niespodziewani goście.


Pierwsze ciasto jest biszkoptem wegańskim z dowolnymi owocami. W moim przypadku były to malinki i truskawki mamy ze słoika - najpyszniejsze! W sezonie letnim oczywiście namawiam do świeżych owoców.
Poza tym idealnie nadają się też tutaj jabłka. Jednym słowem - co sobie zażyczymy! :)


Do BISZKOPTU Z OWOCAMI potrzebujemy:


300g mąki
200g cukru (najlepiej trzcinowego, wiadomo)
6 łyżek proszku do pieczenia
100g margaryny wegańskiej lub 100ml oleju
200ml mleka sojowego
opcjonalnie aromat migdałowy


Mieszamy ze sobą wszystkie suche składniki, po czym dodajemy margarynę/olej i mleko sojowe i ewentualny aromat i wszystko mieszamy na gładką masę.
Wlewamy do formy, o!


Teraz na ciasto kładziemy nasze owoce. Jeżeli będą ze słoika, to nie trzeba się martwić, że dodamy troszkę soku (ale bez przesady! owoce mimo wszystko należy odcedzić:).
 I uwaga to jeszcze nie koniec! Teraz robimy kruszonkę!
Przykładowo z przepisu na Puszka.pl lub według własnych upodobań:




2 miarki mąki (białej lub razowej)
1-1,5 miarki cukru (w zależności jak słodką chcemy kruszonkę)
olej lub masło
ew. dodatki, np:
- cynamon
- wiórki kokosowe
- cukier waniliowy
- ekstrakt waniliowy
Mieszamy mąkę z cukrem. Zagniatając dodajemy stopniowo (żeby nie przesadzić!) tyle oleju (lub roztopionego masła) i ewentualnie wody, żeby całość była wilgotna i miała grudkowatą konsystencję. Jeśli dodamy sam olej (wersja klasyczna), kruszonka będzie bardziej sypka. Ja wolę dodać mniej więcej pół na pół olej z wodą.

Na koniec oczywiście posypujemy przygotowaną kruszonką nasze ciacho i wstawiamy do rozgrzanego do 200 stopni piekarnika na 25-30minut.

Gotowe! :)
Dodam,że owoców może być dowolna ilość. Może to być nawet  5 malin, a naprawdę zmieni to smak zwykłego biszkoptu.
Poza tym podany przepis na biszkopt idealnie nadaje się do tortów. Wiele razy już go w tej formie praktykowałam i jest wręcz idealny!
Nie wiem od czego to zależy, ale pachnie jak prawdziwy biszkopt, a mama stwiedziła nawet,że wyczuwa w nim jajka. :P Natomiast największym sukcesem jest, że przekonał pewną znajomą naszej rodziny, która z uwielbieniem wręcz obsesyjnym we wszystkich wypiekach używa niezliczonych ilości jajek. Zapewne nadal tak robi, ale jej mina po zjedzeniu biszkoptu i usłyszenia informacji, że jest bez jajek jednak była bezcenna! :)

Jako że ciasto szybkie, więc i zdjęcia niestety takie wyszły... Nawet nie zdążyłam ując go w całości ;)


Kolejny przepis to klasyczny Apple Pie, jakiego wszyscy pewnie znamy... chociażby z komiksów o Kaczorze Donaldzie... no, przynajmniej ja mam takie skojarzenie ;))
Moim zdaniem jedno z najlepszych ciast! a przecież takie proste...

Do CIASTA potrzebujemy:

500g mąki pszennej (można ewentualnie pokombinować z razową;)
150g margaryny wegańskiej
100ml oleju
ok. 4 łyżki cukru
4 łyżki wody

Do NADZIENIA potrzebujemy:

-Jabłek... oczywiście nie policzyłam ile ich było, tylko poszłam i na oko zerwałam z jabłonki pełną miseczkę, ale na oko mogę powiedzieć, że było ich około 10, takich większych. Zresztą, jak nakroimy za dużo , to się na pewno nie zmarnują :P
-10 łyżek cukru trzcinowego
-2 łyżki mąki ziemniaczanej
-1-2 łyżeczki cynamonu

Jabłka oczywiście obieramy i kroimy na średnie cząstki, może być kosteczka. Następnie dodajemy do nich cukier, mąkę ziemniaczaną i cynamon i mieszamy, tak aby jabłka były ładnie brązowe od cukru i cynamonu i nie było widać grudek mąki ziemniaczanej.
Z składników na ciasto ugniatamy ładną, jednolitą kulę, którą dzielimy na dwie części ( w zależności jaką mamy formę jedna może być większa, a druga mniejsza. Przy płaskiej formie mogą być równe)
Formę standardowo smarujemy olejem i oprószamy bułką tartą lub kaszą manną.
Jedną część ciasta rozwałkowujemy i wykładamy nim spód i brzegi formy, ważne jest, aby ciasto wystawało lekko poza brzegi.  Następnie wypełniamy formę jabłkami.
Wystające brzegi ciasta możemy w tym momencie lekko namoczyć wodą lub  sokiem, które puściły w misce jabłka.
Teraz rozwałkowujemy drugą część ciasta na kształt placka i przykrywamy nim jabłka jednocześnie "zlepiając" z wystającym zza brzegów ciastem.

Teraz tylko wrzucamy do rozgrzanego do 200 stopni piekarnika na około 40 minut.

Po ostudzeniu możemy oprószyć cukrem pudrem i ozdobić płatkami migdałowymi :)










                       To teraz mogę życzyć smacznych niespodziewanych odwiedzin i napadów słodkości ;)





niedziela, 23 października 2011

Kapkejks.

Dzisiaj babeczki! Ostatnio dużo gotowania było, bo spodziewałam się gości. Ostatecznie wyszło, że przyszło ich mniej niż myślałam i w lodówce pełno teraz żarcia, które trzeba wykończyć. Co wiąże się z tym, że obiadów i deserów mam na kilka następnych dni :)
Jedną z przekąsek były, jakże inaczej, babeczki. Tym razem pokombinowałam z przepisem pani Kim Wonderland z książki " Vegan Wonder-cakes" ( jedna z najbardziej inspirujących wegańskich książek kulinarnych. Niestety wiele produktów nie jest u nas dostępnych, a już na pewno nie w Olsztynie, no ale staram się kombinować:).
Z przepisu na ciasto do babeczek w powodzeniem oczywiście wychodzi też zwykłe ciacho z blaszki :)
I uwaga! proporcje są podane na naprawdę dużą ilość babeczek, aż sama się zdziwiłam :P

CIASTO NA BABECZKI CZEKOLADOWE

Składniki:

380g mąki
380g cukru
50g kakao
20g proszku do pieczenia ( dodałam odrobinę mniej, bo jakoś zawsze boję się tego proszku;)
0,5 łyżeczki soli
100g gorzkiej czekolady wegańskiej
150ml oleju
400ml wody
50ml syropu karmelowego lub innego

Mieszamy wszystkie suche składniki ze sobą.
W międzyczasie rozpuszczamy czekoladę w kąpieli wodnej.
Mieszamy wodę z olejem i dodajemy do reszty składników.
Mieszamy wszystko do uzyskania ładnej, gładkiej masy, po czym dodajemy syrop i rozpuszczoną czekoladę.
Napełniamy masą papilotki czy inne foremki i pieczemy w rozgrzanym do 200 stopni piekarniku ok. 30 minut.

Najlepiej w czasie pieczenia sprawdzać patyczkiem, czy już są dobre, bo na przykład w oryginalnym przepisie podane jest, by piec je około 40 minut, w moim piekarniku po takim czasie niestety spody były już nieco zwęglona. Druga partia babeczek piekła się natomiast około 30 minut i było okej :)

Teraz masa! Przeraziła mnie ilość cukru pudru w przepisie, ale zrobiłam tak jak kazali,bo wcześniej tej masy nie próbowałam. Wyszła jednak bardzo twarda, więc podejrzewam, że nie zaszkodzi jeżeli odejmiemy jakieś 100g cukru. Poniżej jednak mimo wszystko podaję oryginalne proporcje. Niech każdy sam smakowo oceni ile chce słodkości w masie :)
I tutaj z proporcjami jest identycznie jak z ciastem. Z powodzeniem z tych proporcji możemy zrobić masę do babeczek na jakąś wielką imprezę, koncert, czy cokolwiek, gdzie pojawi się dużo osób albo przełożyć, ubrać  i ozdobić nią całkiem duży tort szczególnie, że nie ma praktycznie szans, by się rozpłynęła, uciekła lub zdematerializowała się ;D
Przygotujcie wielką michę do ubijania! ;)

CZEKOLADOWA MASA DO BABECZEK I CZEGOKOLWIEK INNEGO Chocolate - Buttercream :)
Składniki:

300g gorzkiej czekolady wegańskiej
30ml letniego mleka sojowego
1 laska wanilii lub 1 cukier waniliowy
450g margaryny wegańskiej
500g cukru pudru

Czekoladę rozpuszczamy w kąpieli wodnej.
Letnie mleko sojowe i wanilię dodać do margaryny i miksować do uzyskania gładkiej masy.
Następnie dodać lekko schłodzoną czekoladę i wymieszać.
Na koniec dodajemy cukier puder, ale nie wszystko na raz, tylko stopniowo, co chwilę miksując.

I tyle.
Cały czas myślę o tej ilości cukru i przeraża mnie ona, ale trzeba przyznać, że ilość masy jest naprawdę ogromna. Ja zużyłam tylko część naprawdę od serca ozdabiając babeczki, a została mi co najmniej połowa, którą po prostu zamroziłam. Mam nadzieję, że się jeszcze do czegoś przyda :)

A następnym razem będzie nieco zdrowszy wypiek i może coś obiadowego się znajdzie, żeby nie było, że na samych słodkościach żyję :))










niedziela, 16 października 2011

Printen Cookies

No i stało się. Miały być regularne wpisy, a jednak urodziny, potem grypa żołądkowa, wyjazd do Trójmiasta, kolejna grypa i ogólne przestawienie się z trybu domowego na studiowania i stancjowy, za którym mimo wszystko tęskniłam, sprawił, że zrobiła się tu przerwa blisko miesięczna. Ech...
W każdym razie na swoje usprawiedliwienie mogę dodać, że na szczęście (?) zbyt wiele ciekawych rzeczy się w tym czasie na moim stole nie znalazło.... cóż, już sama grypa żoładkowa mówi za siebie :P
Ale ! kilka dni temu wygrzebałam niemiecką książkę z przepisami ciasteczkowymi i zmodyfikowałam przepis na tzw. ciasteczka, a raczej rodzaj pierniczków o tajemniczej nazwie Printen.  Później wyczytałam, że jest to wypiek pochodzący z Aachen, ale mające swoje korzenie w Belgii, znane tam do tej pory pod nazwą  „Couques de Dinant“ . Często wypiekano je w kształcie różnych przedstawień, np. w kształcie człowieka, gwiazdy, anioła, a że samo słowo prent, czy też print  oznacza druk/odbitka , więc nazwano ten rodziaj pierniczków Printen. Ot, cała historia :)
 A teraz przepis na moją wersję ciasteczek Printen :)


Składniki ( na 35-40 sztuk)


50 g skórki pomarańczowej
150g syropu klonowego ( w niektórych przepisach oryginalnych pojawia się melasa z buraka cukrowego, jako że jej nie miałam zastąpiłam ją syropem klonowym i jak najbardziej też się nadaje.)
70g cukru trzcinowego
70g  wegańskiej margaryny
szczypta soli
3 łyżeczki przyprawy do piernika
1/2 łyżeczki cynamonu
szczypta startego imbiru
300 g mąki
3 łyżeczki proszku do pieczenia
2 łyżki rumu (opcjonalnie)
ok. 200 g orzechów laskowych
100 g polewy czekoladowej


Zaczynamy od pokrojenia w maleńkie kawałeczki skórkę pomarańczową. Następnie syrop klonowy, cukier i margarynę wkładamy do rondla i rozpuszczamy na małym ogniu. Gdy składniki rozpuszczą się na gładką masę, dodajemy  skórkę pomarańczową, sól i inne przyprawy. Odkładamy z ognia i zostawiamy do ostudzenia.


Po ostudzeniu dodajemy powoli mąkę zmieszaną z proszkiem do pieczenia, po czym ugniatamy wszystko na gładką masę i wstawiamy na godzinkę do lodówki.


Rozgrzewamy piekarnik do 180 stopni.
Ciasto rozwałkowujemy do grubości ok. 0,5 cm i wycinamy prostokąty. .Następnie układamy  na wyłożonej papierem do pieczenia blasze. Orzechy laskowe kroimy na połówki i układamy na wyciętych prostokątach.
Wkładamy do rozgrzanego piekarnika na ok. 15-20 minut. Gotowe ciasteczka schładzamy i w tym czasie przygotowujemy polewę czekoladową, którą na końcu ozdabiamy nasze Printen. ;)







Ach, ach! i na koniec muszę się pochwalić swoim tortem urodzinowym, który stworzyłam razem z mamą :3 Co prawda walkę z masą cukrową wygrałyśmy tylko po części, bo okazało się, że przepis, który znalazłam prędzej nadaje się na same ozdoby i ostatecznie masa była za gruba jak na mój smak. Na szczęście jednak tort się nie zmarnował i goście zjedli go mimo wszystko ze smakiem. A przynajmniej taką mam nadzieję ;) Na oku mam jednak już inny, może bardziej skomplikowany jeżeli chodzi o zdobycie składników, przepis na masę cukrową i mam nadzieję, że uda mi się go przy następnej okazji przetestować :) Różowa masa to właśnie wyżej wspomniana masa cukrowa, a żółta kokardka, liczby i kuleczki to masa marcepanowa :)





sobota, 24 września 2011

It's donuts time! :)

Donutsy to zwyczajnie oponki, jasne. Ale mi nazwa "donuts"  od zawsze wcale się nie kojarzyła z tymi naszymi rodzimymi oponkami, o nie. Oponkę pamiętam ze sklepiku szkolnego w podstawówce jako tłustego pączka z obleśnym klejącym się, białym lukrem, nad którym grasowało stado os. O. Natomiast donuts kojarzy mi się z pięknie ozdobionym i kolorowym ... no, no... donutsem, bo nawet słowo pączek mi tu nie pasuje ;D W pewnym sensie sprawa wygląda podobnie jak z muffinami czy cupcake'ami . Mogą być dosłownie dziełem sztuki.
A mnie oprócz tego dodatkowo cieszy, że mogłam je zrobić oczywiście w wersji wegańskiej :) Z poniżej podanego przepisu wyszło ok. 30 sztuk donutsów, ale uwaga! zrobiłam takie mini wersje. Miały średnicę ok. 5 cm. Następnym razem chcę zrobić takie prawdziwe, duże i wtedy, aby wyszła ich co najmniej taka sama ilość trzeba będzie na pewno podwoić lub nawet potroić proporcje :) 
Jednak ja z rodzinką spokojnie spędziłam nad tą słodką przekąską dwa wieczory  :)
Więc oto i przepis !

500 gram mąki
100 gram cukru
125 ml letniej wody
125 ml mleka roślinnego
1 łyżeczka soli
1 paczka suchych drożdży lub 2,5 dag swieżych
8 łyżek oleju
1l oleju do smażenia

Drożdże rozpuścić w letniej wodzie i wymieszać z mlekiem, olejem, cukrem i solą. Powoli dodawać mąkę i mieszać. Zagnieść gładkie ciasto i zostawić do wyrośnięcia na około 45 minut. Uformować donutsy ( ja robiłam to formując kulę, a potem wciskając w nią dziurę). Pozostawić uformowane znowu około 20 minut do wyrośnięcia. Smażyć z obu stron w głębokim oleju, który oczywiście należy przedtem dobrze rozgrzać w garnku!

I... gotowe :) Następnie ozdabiamy je według uznania, chociażby po prostu obtaczając je w cukrze pudrze.

Ja zrobiłam lukier na bazie soku z połówki limonki, który zabarwiłam kilkoma kroplami soku z buraka i posypałam posypką czekoladową.
A oto i efekt! :)







A do tego na szybko zrobiłam gęste mleko ryżowe zmiksowane z garścią malin :)  Po prostu gotujemy szklankę ryżu i miksujemy z czterema szklankami wody. Ryż powinien być moim zdaniem nieco rozgotowany, aby mleko było jednolite i ziarenka ryżu nie były wyczuwalne. Pijemy tak albo dodajemy np.  troszkę ekstraktu z wanilii, cukru waniliowego lub cynamonowego, zwykłego cukru trzcinowego lub owoców. Zależy co chcemy z nim zrobić:)


A takie różowe kolacje mogłabym jeść częściej ! :D






niedziela, 18 września 2011

start! :)

Długo nosiłam w sobie myśl założenia bloga o charakterze głównie kulinarnym, a dokładniej wegańskim. Gotowania tak naprawdę nauczyłam się około 5-6 lat temu, gdy z całą rodzinką postanowiliśmy przejść na wegetarianizm. Od tamtej chwili wiele się zmieniło, ja się zmieniłam,  poznałam wielu ludzi, wiele miejsc i dzięki pewnej, nadal bliskiej memu sercu osóbce, poznałam czym jest ... weganizm :) Odtąd wiedziałam, że chcę żyć wegańsko i choć na początku bywały z tym problemy natury rodzinnej i jakoś tak koślawo mi to wychodziło i balansowałam między stancją (vegan) i domem (półvegan) :p  W końcu jednak wyrzuty sumienia i jakieś takie wewnętrzne niespełnienie doprowadziły do domowego buntu ostatecznego i jakiś  czas temu w końcu udało mi się przebić ;) Choć była to też po części zasługa pewnego niemieckiego lekarza, u którego leczy się moja mama i który bardzo pochwalał dietę wegańską. ha! :D W każdym razie od wtedy czuję się naprawdę w stu procentach szczęśliwa i spełniona! Wiem, że mogę żyć szczęśliwie i bez wielkich wyrzeczeń nie krzywdząc zupełnie nikogo. Co więcej uwielbiam zaskakiwać ludzi tym, że wegańskie jedzenie może być pyszne i piękne. Ale tak naprawdę pewnie nie powiem tu nic nowego niż inni weganie :) Aczkolwiek fakt, że takich ludzi jest coraz więcej jest kolejną rzeczą, która wywołuje uśmiech.
Jako, że jestem osobą z czasami tak zwanym słomianym zapałem i z tego też powodu założenie bloga odkładałam na później, tak aby była to przemyślana decyzja, życzę sobie z całego serca, aby rozwijał się on w najlepsze!
Cóż... ale czas pokaże :)
W tym miejscu chciałabym też serdecznie podziękować wszystkim vegan blogerom i blogerkom, którzy stali się inspiracją dla założenia tego bloga  i których przepisy zapewne nie raz będę testować :D


GO VEGAN!  
... oczywiście ;)




Ach... i żeby było też pierwsze zdjęcie, to przedstawiam wam wczorajsze ciacho śliwkowe, którym udało mi się trochę bardziej przekonać pewnego członka rodziny do tych pysznych owoców :)


Widać tutaj też kapkę śmietany sojowej własnej roboty.  Na początku wydawała się okej, a potem nagle się rozrzedziła ... No i jak na mój gust za tłusta wyszła. Popracuję nad tym jeszcze jutro jak mi się uda :) Ale mimo wszystko trzeba przyznać, że smakowo idealnie pasowała do ciacha i nawet gdyby sprawa z konsystencją się nie udała, to pewnie ją powtórzę :)