wtorek, 18 grudnia 2012

Zupa zimowa - soczewicowa!

Zima i święta udzielają mi się na dobre, ale w tym pozytywnym znaczeniu. Unikam sklepów, jedyne co zamierzam kupić przed powrotem do domu to klocki Jenga :D, by spędzić święta grając w planszówki i szyjąc kieckę z odpadków na przedsięwzięcie, które zaplanowaliśmy z moją grupą artystyczną na styczeń.
Tydzień z dala od codzienności studiów to mało, ale mam nadzieję, że zmiana dobrze mi zrobi i że uda mi się wszystko zrealizować.
No i potrzebuję raz na jakiś czas zmiany otoczenia.
Ostatnio dobrze zrobiło mi nawet przeniesienie się z pokoju do kuchni.
I czuję, że mam za zadanie zarazić pozytywnym myśleniem i uśmiechem tych, którym ostatnio tego brakuje.

I tak więc skoro zimę poczułam po całości, to lubuję się w swetrach, robótkach ręcznych, grubych skarpetach w renifery i wszystkim, co rozgrzewające!
Radio w kuchni przełączyłam na chillout i jazz, wyciągnęłam cynamon, goździki, zapaliłam waniliowe świeczki.
Ze znajomymi odwiedzam olsztyńskie kawiarnie popijając świąteczne wersje kaw i grzańce i gramy w planszówki, które nawet z zewnątrz wyglądają na całkiem inteligentne i wymagające nie lada myślenia! ;)
Dobrze mi, wszystko dookoła nastraja mnie, ale nie w ten typowy świąteczny klimat tylko tak... w odpowiednim stopniu ;)
Po tygodniu kryzysu, który był po prostu tygodniem, gdy bezmyślnie wracałam z zajęć i nie robiłam nic co mogłoby być produktywne dla innych i dla mnie samej, nastał znowu czas, gdy nad wieloma sprawami się zastanawiam, wiele spraw doceniam, znajduję wiele nowych rzeczy, które mogą mnie zainspirować i cóż...mam ochotę wszystkich przytulać :D
Po prostu, tak sama z siebie, bez większej przyczyny. :)





A skoro o rozgrzewaniu i o zimie, to co zimę potwierdza się, że nie ma chyba bardziej rozgrzewającej i prostszej zupy od dobrze przyprawionej zupy soczewicowej.
A no tak!

- litr bulionu warzywnego
-szklanka zielonej soczewicy
-5 małych marchewek lub 2-3 większe
-duża cebula
-6 średnich ząbków czosnku
-przyprawy: sól, pieprz, bazylia, szczypta imbiru

Do bulionu wrzucamy marchewkę, chwilę później soczewicę.
Zostawiamy, niech się gotuje spokojnie na niewielkim ogniu.
W tym czasie smażymy cebulkę aż się zeszkli i pokrojony na drobne kawałki czosnek. Solimy wszystko smażąc.
Po jakimś czasie, gdy marchewka będzie już w miarę dodajemy cebulkę i czosnek do zupy.
Mieszamy i dodajemy resztę przypraw według uznania.
Jeżeli ktoś lubi, to można śmiało dodać też inne przyprawy.
Na przykład dla super rozgrzania szczyptę chilli ;)
Gotujemy jeszcze chwilę, sprawdzając stan marchewki i soczewicy.




Gdy wrócę do domu mam nadzieję, że pojawią się też w końcu jakieś wypieki!

Przy okazji polecam również świąteczny numer Vege, gdzie znajdziecie rozdział z super rozgrzewającymi przepisami no i skromnie przyznam - moim artykułem, będący także pierwszym, który ujrzał światło dzienne, o sztuce zaangażowanej :)

Aaa i w Lidlu pojawiły się ostatnio różne syropy do kaw.
Wybrałam smak orzecha laskowego - do latte idealne!





No a skoro dzisiaj tak słodko i milusio i bajeczni i w ogóle pucipuci, to pośpiewajmy razem z Roszpunką ♥






poniedziałek, 3 grudnia 2012

Tyrolska zupa ziemniaczana

Kuchnia tyrolska jest kuchnią wysokokaloryczną, powiedzielibyśmy, że tradycyjną, gdzie spotkać można wszystko co jest totalnym przeciwieństwem weganizmu w jednej potrawie.
A ja właśnie lubię takie wyzwania i tak samo jak od jakiegoś czasu zbieram ciekawe przepisy typowo mazurskie, by potem wykreować ich wegańskie wersje, tak również ta zupa była taką małą improwizacją na temat tradycji.

Łapcie super rozgrzewającą, sycącą oraz tanią i łatwą w wykonaniu zupę ziemniaczaną po tyrolsku :)

Wyłóżcie na stół:

-600g ziemniorów
-1 większą cebulę
-sól
-pieprz
-około 700ml mleka sojowego naturalnego - naturalnie ;)
-na oko 3 łyżki różnych ziół, np. estragonu, tymianku, pietruszki, majeranku
-szczypta gałki muszkatołowej
-cztery kromki chleba

Ziemianki obieramy i kroimy w kosteczkę.
Rozgrzewamy olej w garnku, w którym będziemy przygotowywać zupkę i wrzucamy również pokostkowaną cebulę, którą smażymy aż się zeszkli, wtedy dodajemy ziemianki i również krótko je smażymy, cały czas mieszając, by nie przywarły do dna.
Następnie dolewamy około 150ml wody i wszystko gotujemy na niewielkim ogniu przez około 20 minut.
Po upływie tego czasu, przyprawiamy wszystko solą i pieprzem według uznania.
Teraz wyciągamy blender i wszystko rozdrabniamy aż do uzyskania kremu ( spokojnie mogą pozostać pojedyncze kawałki ziemniaków - osobiście lubię kiedy potrawa ma zróżnicowaną strukturę, jest wtedy ciekawsza dla podniebienia, przynajmniej mojego;)
Uzyskany krem ponownie doprowadzamy do wrzenia i powoli dodajemy mleko, cały czas mieszając.
Teraz już tylko wrzucamy przyprawy i gałkę muszkatołową.

Kromki chleba kroimy kosteczkę i pięknie smażymy na oliwie aż będę chrupiące.

Am, am. :)




A na koniec Tangled Lines me ulubione, bo znalazłam dzisiaj filmik z ich występu na Fluff Feście :))




poniedziałek, 26 listopada 2012

życie, proszę Państwa!

Patrzę ze smutkiem na ostatni post.
Dlaczego czas tak szybko płynie!?
Listopad miał być przepełniony samorozwojem, malarstwem - bo dusza krzyczy mi od miesiąca, że chce zostać namalowana. Płótno jest, kartony wyniesione z śmietnika centrum handlowego są, farby, pędzle czekają,  by zatańczyć wspólnie.
Sterta, góra wręcz ciuchów do przeróbki czeka na mnie, a maszyna do szycia wręcz płacze nocą nad moją głową.
....
Tymczasem otrzymałam szansę, by dorobić nieco kasy w listopadzie i tym sposobem mój listopad minął wśród kartek różnej gramatury, koralików, pasteli, ołówków.... na inwentaryzacji w sklepie plastycznym.
Nie narzekam, bo oprócz dodatkowego zarobku jest naprawdę miło, a co doceniam najbardziej - poznałam cały asortyment sklepu, a co za tym idzie, moje horyzonty plastyczne znacznie się poszerzyły i gdy tylko nadejdzie wypłata mam w planach już kilka hendmejdów ;)
Szczególnie, że grudzień to czas idealny na takie sprawy.
Mam nadzieję, że tym razem się spełni!!!
Różowe, cieplusie podkolanówki w reniferki zostały już zakupione, pomysłów cała głowa . Mam nadzieję, że uda mi się w tym roku wrócić kilka dni przed Wigilią, by na spokojnie potworzyć sobie przy kominku, wśród rodziny.
Zbieram również pozytywne myśli w małym notesiku, który noszę zawsze przy sobie, bo uświadomiłam sobie, że często nie zauważam ile miłych drobnostek zdarza mi się w ciągu dnia.
A teraz widzę, że za moje szczęście odpowiedzialni są głównie ludzie, których mam wokół siebie, ludzie których wciąż na nowo poznaję.
Dobrze jest sobie takie rzeczy uświadomić i zamiast myśleć nad ponurą stroną życia ( która jest nieunikniona! )usiąść wieczorem i pomyśleć przy kubku grzańca o tym co miłego nam się dziś zdarzyło...
I nagle okazuje się, że jest tego mnóstwo! Raz więcej, raz mniej.
Nie chodzi o wielkie emocje, często drobnostki, takie właśnie uświadomione potrafią dać nam o wiele więcej.
Wiele do myślenia dały mi warsztaty, w których miałam przyjemność ostatnio brać udział, ale o tym chciałabym napisać więcej innym razem.

Od strony kulinarnej, bo bądź co bądź, blog z założenia i taki jest ;)
W pracy zupki chińskie się kłaniają, niestety jedzenie z "Zielonej Drogi"  mi nie służy, a szkoda, bo oddalona o kilka kroków od mojego wydziału i obecnego miejsca pracy jest.
Dbam o ciało, braki w stałych porach posiłków staram się nadrabiać sokami warzywnymi i choć późno zawsze coś tam zjem w domu.
Choć są to raczej monotonne twory, to jednak wiem, że mi służą...
tak więc listopad obfitował w warzywka na parze i posiłki, które przygotowywała siostra ( dobrze czasami mieszkać z rodzeństwem;)jak zapiekanki przeróżne, dania jednogarnkowe - dużo, dużo soczewicy się jadło jakoś w listopadzie, czy tak jak dzisiaj pizza z resztek lodówkowych, ale na pełnoziarnistym spodzie.
Bo to małe "ale" potrafi właśnie czasami wiele zmienić
zarówno w posiłkach jak i w życiu.

Ot co! ;)

A koniec listopada i początek grudnia mam nadzieję spędzić w Łodzi, przy mojej beloved przyjaciółce. Tak dawno się nie widziałyśmy, że chcę koniecznie znów ją przytulić :)
No i doszły mnie słuchy, że została otwarta w Łodzi knajpka wegańska, więc mam nadzieję, że również tam dotrę i na pewno zdam relację! :)

Dzisiaj też tylko soundtrack (jakże słodki!;), gdyż jedząc koło 21 nieco źle się fotografuje, a zdjęciami zupek chińskich nie chciałam was raczyć :D

dancedancedance!




poniedziałek, 5 listopada 2012

sezonowy gar pełen różu.

Godzina 16:00, a za oknem już noc.
Od jakiegoś tygodnia zaczęła się moja najmniej ulubiona pora.
Słoneczna, złota jesień, którą kocham bardziej niż jakąkolwiek inną porę roku przemieniła się w to, co nie potrafię nawet ująć słowem. blech.
Za tym idzie ciężkie wstawanie rano i w moim przypadku męczące wahania humoru i jakiś taki niepokój w sercu.
Najchętniej usiadłabym z kubkiem kakao i oglądała stare czarno-białe horrory i filmy science-fiction i nie robiła nic poza tym.
Ale tak być nie może!
O ile wcześniejszy brak czasu mogę tłumaczyć serio totalnym zawrotem głowy, to teraz, gdy od jakiegoś czasu panuje spokój, moje wyrzuty sumienia z powodu braku chęci nawet na gotowanie są jak najbardziej uzasadnione.
I dobrze, że je w ogóle mam.
Bo to jeszcze w jakimś sensie napędza mnie do gotowania codziennych obiadów i wychodzenia gdziekolwiek.
Lubię być w Olsztynie, mam tu swoje zajęcia i nie siedzę bezczynnie w domu - nawet gdybym chciała, to nie da rady ;) ale chwilami chciałabym mieć za drzwiami, za oknem swój mazurski, wiejski krajobraz, który mam w domu.
I jeszcze kilka znajomych twarzy wokół, kilka starych miejsc i jeszcze kota i psa.
Akomodacja jesienna trwa i miejmy nadzieję, że przebiegnie jak co roku szybko i sprawnie, nie pozostawiając po sobie śladu.
Chyba stanowczo też wolę być w biegu.

Tak. A póki co jednym z celów jesiennych jest wykorzystanie na maksa dostępnych sezonowych warzyw i owoców i tanie gotowanie. Na szczęście jedno z drugim się wiąże, a bogactwo lokalnych warzyw wciąż na nowo zachwyca.
Szkoda, że tak mało osób zdaje sobie z tego sprawę i gdy królować na stole powinny teraz buraczki, marchewka, papryka, jabłka, śliwki i inne pyszności w najróżniejszych i zaskakujących formach (!), to większość ludzi pozostaje przy dawnych, szarych schematach i to zazwyczaj przez cały rok.
A gotowanie na bazie naszych rodzimych warzyw potrafi być takie proste, zaskakujące.
Tak jak poniższy garnek pełen słońca.
Prosty i starczy zapewne na co najmniej dwa obiady.
I kto by pomyślał, że burak kocha się w Indiach. ;)

Potrzebujemy:

+ dwie szklanki soczewicy zielonej
+ szklanka makaronu (opcjonalnie. Ja użyłam, bo chciałam wykorzystać zalegającą resztkę)
+ przyprawy: bazylia, sól, pieprz, chilli, curry, cumin

Najlepiej najpierw nastawić sobie soczewicę i makaron, by sobie powoli bulgotały. W tym czasie kroimy marchewkę, buraczki, ziemniaki w dosyć drobną kosteczkę. Cebulę jedną w kostkę, drugą w krążki i pomidory w kostkę.
Rozgrzewamy w dużym garnku oliwę z oliwek ( śmiało nieco więcej) i wrzucamy pokrojone ziemniaki i marchewkę i po chwili cebulę.
Smażymy je kilka minut, cały czas mieszając, gdyż lubią się przypalić.
Teraz wrzucamy buraczki i pomidory zakrywamy garnek pokrywką, by wszystko puściło soki.
Gdy już puści, zdejmujemy pokrywkę i mieszamy, mieszamy aż większość płynu wyparuje.
Teraz możemy dodać soczewicę i makaron.
Zapewne idealnie nada się też wszelka kasza, której chcemy się akurat pozbyć ;)
Mieszamy raz, dwa razy i voila! obiad gotowy!
Podajemy z jakąś surówką, sałatką, kapuchą.



Powstało także smarowidło do kanapek. Cieciorkowo-fasolowe.
Banalnie proste: gotujemy cieciorę i fasolę, blendujemy z odrobiną sosu sojowego, oliwą i dowolnymi przyprawami ( w moim przypadku standardowe trio : curry, pieprz, bazylia) i tyle...





A zdjęcia są jakie są, o ile brak dziennego światła od biedy mogę jakoś znieść, to brak normalnego aparatu już nie bardzo. Jedno z drugim daje właśnie taki efekt. Jakże jesienny! :)


Do posłuchania dzisiaj coś, co zawsze będzie kojarzyło mi się z początkiem jesieni, przy pierwszych dźwiękach budziło szeroki uśmiech, podnosiło na duchu i wołało do nałożenia kaloszy i wyjścia z domu, poznania jeszcze i jeszcze więcej świata i ludzi. :)









piątek, 5 października 2012

Zapiex dobry na wszystko.

Zawsze. Absolutnie zawsze dobrze jest mieć pod ręką tofu. I brokuła też.
Ogólnie zauważam ostatnio u siebie tendencję łączenia zielonych warzyw właśnie z tym sojowym serem.
Wróciłam już do Olsztyna. Powoli się na nowo klimatyzuję. Jeszcze nigdy nie wracałam w październiku tak chętnie do wspomnień wakacyjnych. Na nowo odkryłam Mazury, coraz bardziej się przywiązuję do miejsca z dzieciństwa.
Ale studia są fajne! znajomi... choć spora część gdzieś powyjeżdżała, to jednak ci najbliżsi są na wyciągnięcie ręki. Gotuję! Uwielbiam swoją kuchnię tutaj, właśnie dlatego, że jest taka moja! Jeżdżenie rowerem po mieście, kawiarnie z sojowym latte, szukanie pracy, nieogarnięcie mojego wydziału. Ostatecznie wszystko to kocham! Odpoczywam, robię co chcę i kiedy chcę, rozwijam się, cieszę!
Mimo to potrzebuję czasu, by na spokojnie, krok po kroku wdrożyć się na nowo w to życie.
A więc dziś nadrabiam zaległości filmowe. Wchłaniam wszystko co wizualne. Latem w ogóle nie było na to czasu...
A że kolejka rzeczy do obejrzenia długa to i obiad szybki acz pożywny być musi.
Padło na to co zwykle  można znaleźć w domu albo osiedlowym spożywczaku.
Makaron z brokułami i tofu - wszystko pod kołderką sosu beszamelowego... często ten beszamel, często, ależ jaki praktyczny! :)

Składniki:

1 mniejszy brokuł
400g tofu naturalnego
makaron świderki lub inne falbanki

Makaron gotujemy. W tym czasie kroimy na pół różyczki brokuła i przygotowujemy sos beszamelowy stąd.
Teraz w brytfance układamy makaron - aż do całkowitego pokrycia dna, a nawet nieco więcej, blisko obok siebie wszystkie różyczki brokuła, pokruszone tofu i polewamy beszamelem, ale zostawiamy go nieco na koniec. Staramy się go rozprowadzić tak, by znajdował się na całej powierzchni, co ma na celu ładne sklejenie się ze sobą składników :)
Teraz wrzucamy resztę makaronu i znowu polewamy resztą sosu.
Pieczemy około 30 minut w 200stopniach, ale lepiej sprawdzać, czy nic nam się nie przypala :)








Pisząc o pobycie w Chorwacji zupełnie zapomniałam, ze ostatniego dnia natknęłam się w jakimś osiedlowym sklepie na wegańskie pralinki. Przeczytałam skład we wszystkich podanych językach, aby się upewnić, czy na na pewno są wegańskie - i cóż, choć nadal ciężko mi w to uwierzyć, były!
Czytając na szybko skład innych pralin tej chorwackiej firmy okazało się, że oferują jeszcze kilka innych smakołyków wegańskich. 
Czekoladowe z lekkim miętowym posmakiem. ukusan! ;)
Muszę jednak przyznać, że szczególnie zauroczyło mnie opakowanie. Dlaczego u nas większość bombonierek zdobionych jest kiczowatym zdjęciem kwiatów? A tutaj mamy przecież taki cudowny przykład tego jak piękne może być współczesne wzornictwo i minimalizm.
Pudełeczko po skonsumowaniu zawartości nie poszło do śmietnika tylko spełnia rolę pięknego estetycznego schowka na koraliki. :)





A w piekarniku piecze się biszkopt czekoladowy, a w lodówce chłodzi się śmietana kokosowa! :)



czwartek, 20 września 2012

niebycie sieciowe i bywanie tu i tam ;)

Bo tak! bo latem starałam się omijać komputer szerokim łukiem jak najczęściej.
Tyle pięknych chwil otaczało mnie w ciągu tych kilku miesięcy.
Niesamowite ile dać mogą podróże i nowe znajomości.
Ileż pozytywnej energii, ale i mnóstwo emocji, także zupełnie skrajnych, a jednak takich, które znalazły już miejsce w najbezpieczniejszych zakamarkach mej pamięci.
Wiele z tego wydarzyło się właśnie tutaj, gdzie mieszkam. Kocham, naprawdę kocham Mazury i moje rodzinne miasteczko i każdego lata czuję to coraz bardziej i choć zawsze mówię, że chcę wyjechać, mieszkać kilka lat w Berlinie, kilka lat w Hamburgu, a kilka lat w jeszcze innym miejscu, to jednak łezka mi się w oku kręci, gdy wracam na studia do, choć tak pobliskiego, Olsztyna i tęsknię za widokiem porannego jeziora, kawie na huśtawce w ogródku, ludźmi, którzy tu pozostaną, psem, miejscami, które znamy tylko my, wycieczkami rowerowymi o 6 nad ranem po pieczywo dla gości, wycieczkami rowerowymi na pobliską, bezkresną łąkę, gdy jest mi smutno "bo tam się wszystko kończy i zaczyna, zapętla", zacieraniem się granic między porankiem a wieczorem, za szaloną radością a jednoczesnym spokojem i pewnością, bezpieczeństwem.
Chyba jeszcze nie wiem czego od życia chcę.
Może to i dobrze, przygarnę i przyjmę je tak jak się potoczy i dopiero wtedy będę je rzeźbić i tworzyć tak, by mi odpowiadało.
Z jednej strony chciałabym być wiecznie w podróży, mieć cały świat za swój dom i codziennie poznawać nowe twarze - oczywiście, spełnia mnie to, jestem wtedy najszczęśliwsza, ale...
ale czasami pragnę mieć kogoś kochanego u boku, psa, kota, milion książek, kominek, własny ogródek i mieszkać na największym zadupiu tego świata, gdzieś w lesie, daleko, daleko od wszystkiego. A jednak podróżować, zapraszać na ciasto z przydomowego rabarbaru znajomych.
Całe moje życie jest usiane dylematami... szczerze nie mam ochoty studiować jeszcze dwa lata, chętnie wyjechałabym gdzieś, pracowała z dzieciakami, organizowała dla nich warsztaty ekologiczne, kulinarne, plastyczne, cokolwiek, a jednocześnie marzy mi się zrobienie czegoś fajnego na dyplom magisterski...kontynuację moich tkanin recyklingowych, a może redesignerską kolekcję ciuchów typu zero waste? To byłoby coś fajnego, coś do czego ciągnie mnie od lat.
Cóż. Ekhm. Ale!
Jako że życie już wystarczająco wiele razy pokazało mi, że nie możemy go sobie zaplanować, a przynajmniej ja nie mogę, to czekam z niecierpliwością jak potoczy się dalej moja historia.
To tak, jakbym była romantyczną, zagubioną we współczesnym świecie bohaterką książki, a moje losy leżały w dłoniach autora.
Ostatecznie jednak zawsze wszystko dobrze się kończy i jestem zadowolona ze swojego obecnego życia i z tego, że jestem tak niesamowitym wrażliwcem. :)

Aby jednak nie było tylko gadania i użalania się i myślenia ( jesień wzmaga we mnie potrzebę myślenia i ubierania owych myśli w słowo pisane... codziennie z rana od kilku dni budzę się i przez pierwsze kilka minut myślę, tak po prostu, o tym co się dzieje wokół mnie, a także o zupełnych pierdołach i abstrakcyjnych sprawach:)). No więc właśnie... jako że blog z założenia wegański i  kulinarny, to niech i trochę o jedzeniu będzie tym razem.
Byłam w okolicach od końca sierpnia do 9 września w Chorwacji. Ot, rodzinny wypad.
Mieszkaliśmy w przemiłym pensjonaciku, który serdecznie wszystkim wege polecam, a szczególnie tym uprawiającym jogę. Pensjonacik posiada tzw. V-Label, czyli odznaczenie European Vegetarian Union, prowadzi kursy medytacji, jogi, a także udostępnia swoje pomieszczenia dla tego typu grup zorganizowanych. Serio, polecam, przemili ludzie, cudowne zwierzaki, piękne okolice i pokoiki również.
Gdyby ktoś był zainteresowany, to łapcie stronkę:
http://www.cherry-blossom.hr/
Jako że mieszkaliśmy w niewielkiej wiosce - bardzo nam zależało na tym, by być z dala od zgiełku turystów, to oprócz jednego obiadu w pensjonacie, na którym zostaliśmy zaproszeni, stricte wegańska oferta kulinarna nie była wielka. Królowało więc wszelkie risotto oraz pizza, której przyrządzenie wegańskiej wersji nie stanowiło w absolutnie żadnej restauracji problemu - w przeciwieństwie do polskich realiów...
Oprócz tego było wino, dużo, dużo, pysznego, domowej roboty wina oraz świeżo marynowane oliwki - pyyyycha! oraz mnóstwo lokalnych, świeżych owoców. Ogólnie - mimo pozornie tak ubogiego menu mogłabym się tak żywić cały czas.
No to... teraz czas na kilka zdjęć :)

drzewo oliwne!

śniadanka, ach, tak, i kilka słoików ajvaru przyjechało ze mną :)

EVU :)

winowinowino


resztki risotto z warzywkami, czarnymi oliwkami i migdałami!
Było tak pyszne, że dopiero, gdy talerz był niemalże czysty wpadłam na pomysł żeby zrobić zdjęcie ;)

chorwacka "fanta" - orangina .
Butelka zachwyca kształtem, miałam ochotę porwać ją do domu i zastosować jako wazon. :)

A tu ja, nieświadoma tego, że zostałam przyłapana na konsumowaniu Misch-maschu, czyli  wyżej wspomnianej oranginy z czerwonym winem.Pychotka :)


Jako soundtrack dzisiaj genialna i przesympatyczna brazylijska kapela StillxStrong, która zagrała u nas w Giżycku koncert w sierpniu ( pierwszy, pomijając Dnia Giżycka i inne dożynki koncert w ogóle od dłuuugiego czasu - co cieszy dodatkowo:)
W każdym razie chłopaki wymiatają ;))



sobota, 4 sierpnia 2012

Pieczone pierożki z bobem i wędzonym tofu.

Pieczonymi pierożkami z wędzonym tofu i ziemniakami w wykonaniu babci kumpla zajadaliśmy się czekając na polskich stacjach benzynowych na stopa, a jadąc na Fluff'a ( było, jak mówiłam, PYSZNIE kulinarnie!! jak i muzycznie).
W każdym razie minęło od tych chwil już trochę czasu, smak pozostał (mimo fluffowych pyszności), a  po drodze pojawiła się chęć na bób, który niestety, nie wiem dlaczego, rzadko gości na mym stole.
Gdzieś w podświadomości stwierdziłam, że jedynie słuszną decyzją będzie upieczenie z jego udziałem pierożków.
No i proszę bardzo!

Łapiemy w łapki:

Na ciasto:

-1kg mąki
-0,5 szklanki oleju
-paczuszka suchych drożdży ( wolę świeże, ale tylko takie miałam pod ręką)
-garść koperku
-łyżeczka soli
-woda do uzyskania pożądanej konsystencji

Na farsz:

-500g bobu
-2 kostki wędzonego tofu (opakowania po 160g)
-około 10 średnich ziemniaków (to taka orientacyjna liczba, ziemniaki w pewnym sensie spełniają tu rolę zagęstnika, ale jeżeli będzie ich mniej, to absolutnie nic nie szkodzi).
-przyprawy: dużo pietruszki, sól, pieprz..........


Wyrabiamy ciasto, aż uzyskamy niezbyt lepiącą się kulę i wystawiamy na słoneczko do wyrośnięcia.
Bób wrzucamy na kilka minut do wrzącej wody, wyciągamy, spłukujemy zimną wodą i obieramy z łupinek.
Następnie wrzucamy znowu do wrzątku tym razem gotując go około 6 minut.
Wyciągam, odcedzamy i wyrzucamy do ostygnięcia.
Podobnie postępujemy z ziemniakami.
Gdy składniki będą już zimne, wrzucamy wszystkie do jednej miski, kruszymy tofu i mielimy wszystko w maszynce do mielenia, ot co! ;)
Gotowy już praktycznie farsz przyprawiamy solą, pieprzem, pietruszką i czym jeszcze mamy ochotę-ja ograniczyłam się do tych trzech przypraw.

Teraz wyciągamy wyrośnięte ciasto i kleimy z niego pierożki, nakładając nasz farsz bobowy.
Pieczemy aż będą złociutkie w 200 stopniach.

Uwaga! na ciepło są pyszne, ale na zimno powalają wręcz i znikają w ustach domowników nawet na śniadanie ;)








A latem dni lecą szybko, niektórych spraw nie rozumiem, nie rozumiem siebie, ale najważniejsze jest przecież, że na obecną chwilę jest pięknie! Dużo muzyki mi w sercu gra, dużo ciepła, myśli, zapomnienia i uśmiechu. Nie musi być tak wiecznie, ale jest tak teraz. I dobrze! :)





czwartek, 2 sierpnia 2012

Pełnoziarniste świderki z sosem z przydomowych maślaków i cukinii, yeah! ;)

Niesamowite! Ucieszyłam się jak dziecko, gdy mama poinformowała mnie, że odnalazła pod świerkami w ogródku najprawdziwsze maślaki. Od razu złapałam koszyk i udałam się na ogródkowe grzybobranie. Cudo! :)
Dawno też nie jadłam makaronu, więc powstał sos grzybowy.
Żeby nie było zbyt jałowo trzeba było zaopatrzyć się także w cukinię.

Tak więc powinniście posiadać:

-około 10 średniej wielkości maślaków
-makaron
-jedną niewielką cukinię

A bazą do sosu jest najzwyczajniejszy beszamel, na który przepis znajdziecie tutaj.

Maślaki jeżeli zajdzie taka potrzeba obieramy ze skórki. Moje przydomowe były stosunkowo młodziutkie, a skórka była ładna, więc oszczędziłam im obierania i jedynie je wyszorowałam.
Kroimy je w niewielkie cząstki - prostokąty, kwadraty, trójkąty-jak wolicie, wrzucamy do wrzątku i gotujemy przez kilka minut. Odcedzamy.
Cukinię kroimy w drobną kosteczkę i dusimy do miękkości.
W tym czasie przygotowujemy bazę na sos, czyli beszamel z powyższego przepisu, możemy dodać nieco więcej mleka sojowego, aby był nieco rzadszy.
Możemy również już powoli zacząć gotować makaron.
Do beszamelu wrzucamy maślaki, cukinię i przyprawiamy jeszcze majerankiem, solą, pieprzem, gałką muszkatołową i dużą ilością pietruszki do smaku.  Podgrzewamy raz jeszcze.
Odcedzamy makaron, wykładamy na talerze i polewamy sosikiem.
Gotowe!





Proste i przyjemne dla podniebienia! :)


A dzisiaj serducho bije tak:


poniedziałek, 30 lipca 2012

Amerykany!

Deszczowa pogoda latem sprzyja oglądaniu zaległych filmów, słuchaniu zapomnianych piosenek i pieczeniu.
To dobry czas, odpoczynek od upałów, nawału turystów na mazurskich jeziorach. Jeden dzień, jeżeli zostanie dobrze wykorzystany, jednak zupełnie wystarczy, bo brakuje mi wtedy ciepłych wieczorów z piwkiem na cyplu, porannego widoku żaglówek na jeziorze, ba, nawet śpiewu szant, które serdecznie już mi się przesłuchały, a jednak są nieodłącznym elementem tego całego klimatu i choć śpiewać wcale ich nie muszę, tańczyć przy nich również nie, to miło jest jeżeli gdzieś tam w tle się pojawiają ;)
Skoro dzień odpoczynku od Mazur na Mazurach, to i danie zupełnie niemazurskie ( i bardzo dobrze - biorąc pod uwagę, że króluje tu na talerzach ryba).
Oglądając czarno-białe filmy i odkopując płytę The Puppini Sisters przypomniały mi się ciastka zwane amerykanami, które jadłam często jako dziecko w Niemczech.
Musiałam zrobić ich wegańską wersję!
Pyszne, słodkie i sycące.

Łapcie soundtrack i do dzieła!


Składniki na około 18 amerykanów:

-500g mąki
-200ml oleju
-200g cukru
-1 paczka cukru waniliowego
-1 paczka proszku budyniowego waniliowego
-3 łyżki mleka sojowego
-3 łyżeczki proszku do pieczenia

Lukier:

-200g cukru pudru
-4 łyżki wody
- 2 łyżki kakaa

Mieszamy ze sobą mąkę, proszek do pieczenia, olej, cukier waniliowy, cukier. W oddzielnym naczyniu mieszamy ze sobą proszek budyniowy z sojmlekiem, po czym powoli dodajemy do reszty składników.
Ugniatamy ciasto, takie, by nie lepiło się zbytnio do łapek - jeżeli będzie się za bardzo kruszyło dodajemy nieco mleka sojowego lub oleju.
Formujemy w średniej wielkości placki - niezbyt płaskie, ale też nieco bardzie niż te co widać na zdjęciu ;)
W dużych odstępach układamy na blasze i wrzucamy do rozgrzanego do 180stopniu piekarnika na około 20 minut.
Odstawiamy do całkowitego ostygnięcia, przygotowujemy lukier i nakładamy go na ciastka. Gdy lukier na ostygnie ( można  spokojnie wrzucić do lodówki to będzie szybciej, szczególnie teraz latem) wrzucamy do ust i jemy popijając gorzką kawusią. :)
















Dostaliśmy także od sąsiada kilka dobrych kilogramów papierówek. Może ktoś z was ma jakieś ciekawe przepisy?
Póki co wrzucam do śniadaniowego musli, a na szarlotkę jakoś średnio mam ochotę...









środa, 11 lipca 2012

Bułeczki nadziewane cukinią i innymi cudami z sosem majonezowo - rozmarynowym

Miały być pierożki rodem z "zielonej drogi", a wyszła swobodna inspiracja opisem dania, które czytałam stojąc w kolejce i wyliczając, które z podanych dań mogłoby być wegańskie ( bo w Olsztynie niestety oznaczeń już nie ma i trzeba pytać i często panie za kasą nie wiedzą o co chodzi, a gdy poproszę o wegańskie danie to wrzucą mi mizerię jako surówkę. Cóż. Tak. ). W każdym razie pierożki wegańskie nie były, ale pamiętam pyszny rozmarynowy smak sprzed kilku lat...
Tak więc, proszę Państwa, luźna inspiracja pierogami przyniosła nam nadziewane bułeczki. Bardzo dużo bułeczek i pysznych bułeczek zarówno w formie gorącej jako obiad jak i zimnej jako prowiant na wycieczkę rowerową :)
Oczywiście luźna inspiracja oznacza również luźne proporcje, także ilość wszystkiego jest dosyć przybliżona, ale daje radę :D

Wyciągnijcie z szafek, lodówek i innych zakamarków:

Składniki na ciasto drożdżowe ( chyba że ktoś ma swój własny osobisty super przepis, to niech robi wg niego)

1kg mąki
1 kostka świeżych drożdży
1 łyżeczka kurkumy
1 łyżka soli
woda

i składniki na farsz:

dwie średnie cukinie
około 500g pieczarek
1 zieloną paprykę
przyprawy - curry, pieprz ziołowy, sól, chilli, oregano i co tam jeszcze chcecie...

i i i jeszcze składniki na sos majonezowo - rozmarynowy!


szklanka mleka sojowego naturalnego
szklanka oleju
łyżka octu
2 łyżki musztardy
dwie większe gałązki świeżego rozmarynu ( ewentualnie 2-3 łyżki suszonego)
sól
pieprz ziołowy

Najpierw obieramy warzywka na farsz, kroimy je w malutką kosteczkę i wrzucamy wraz z przyprawami do duszenia.
Warzywka niech się duszą, a my zajmiemy się przez ten czas ciastem drożdżowym....
Drożdże rozrabiamy około 2 szklankach letniej wody i dolewamy do mąlo, wsypujemy kurkumę i sól, wyrabiając ciasto dolewamy tyle wody,  by  było sprężyste - nie za lepkie, ale i niezbyt twarde.

Nakrywamy miskę ściereczką kuchenną i przy obecnych temperaturach wyrzucamy na słonko na około 30-40 minut.

Gdy warzywa już się uduszą i ostygną (!) i wyparuje z nich sok, a ciasto ładnie nam wyrośnie.
Rozwałkowujemy ciasto i kroimy w coś podobnego do kwadratu o boku około 8cm lub większym.
Nakładamy farsz i sklejamy po przekątnych boki.
Układamy na blasze albo raczej blachach, bo z podanych proporcji całkiem dużo tego wyjdzie
i wrzucamy do nagrzanego do 200ºC piekarnika aż do zarumienienia.
W trakcie pieczenia przygotowujemy sos.
Do miksera wlewamy mleko sojowe, ocet, musztardę i przyprawy, miksujemy i nie przestając po chwili powolutku wlewamy olej, aż do uzyskania pożądanej konsystencji sosu.
Miksturę przelewamy do garnka i doprowadzamy do wrzenia i dodajemy rozmaryn. Oczywiście listki świeżego rozmaryny najpierw drobniutko kroimy ;) Jeżeli zajdzie taka potrzebna doprawiamy jeszcze do smaku.
Bułeczki podajemy, tak jak ja dzisiaj, na gorąco polewając sosem.