Na blogu zazwyczaj zamieszczałam przepisy bardziej wymyślne lub po prostu relacje jedzeniowe z tygodnia/miesiąca/dni. Jednak mniej więcej w grudniu zorientowałam się, że nie ma tu przepisów tak zwanych basicowych, podstawowych, bez których często nie da się zrobić czegoś bardziej skomplikowanego. Na przykład taka sałatka jarzynowa - w moim wegańskim jadłospisie to zupełna normalka, aż do głowy mi nie przyszło, by ją tutaj opisać. Być może też się kiedyś doczeka osobnej notki. Bez kilku starych, dobrych przepisów, które towarzyszyły mi mniej więcej o samego początku mojej roślinnej ścieżki, zapewne nie przeżyłabym tygodnia, szczególnie teraz, gdy moje życie niesamowicie przyspieszyło i doba to zbyt mało, by zrobić wszystko, co bym chciała zrobić. Taki tryb życia niesamowicie sprzyja kupowaniu gotowców.
Jeżeli nie ma się choć odrobiny motywacji i samokontroli naprawdę łatwo popaść w kupowanie wyłącznie mrożonek i gotowych dań.. Obecnie nawet weganie są na to narażeni. Oczywiście nie ma nic złego w kupowaniu gotowych wędlin, pasztetów sojowych, serów wegańskich - sama niemalże zawsze mam co najmniej jedną taką rzecz w lodówce. Niemniej, gdy wsłucham się w swoje ciało, to po pewnym czasie domaga się ono czegoś "świeżego".
To również przypomina mi jak weganizm i wegetarianizm wyglądał kilka lat temu. Pan Seler, będąc weganinem od około 13 lat pamięta nawet czasy, gdy regularnie sam kręcił mleko sojowe czy masło orzechowe - i to nie dla zajawki tylko dlatego, że nie było innej możliwości. Tych czasów nawet ja nie pamiętam! :)
Wyciągnęłam pierwszą lepszą starą lekturę wegeteriańską - Kuchnia wegetariańska prosta i zdrowa. Pamiętam czasy, gdy okropnie jarałam się przepisami z tej książki.
Przeróżne pasty d.i.y były podstawową umiejętnością każdego początkującego wegetarianina i weganina.
Pamiętam doskonale, gdy po latach pasztetów z soi i soczewicy pierwszy raz odkopałam przepis na pesto z dowolnej zieleniny. To był dopiero szał! :)
Pamiętam doskonale, gdy po latach pasztetów z soi i soczewicy pierwszy raz odkopałam przepis na pesto z dowolnej zieleniny. To był dopiero szał! :)
Potrafiłam wtedy jeść pesto w przeróżnych wersjach tygodniami, wszędzie i ze wszystkim. Jednak nigdy żadna z tych wersji nie pojawiła się tutaj. Tak bardzo basic'owe danie, że w ogóle nie miało prawa się tu pojawić.
Dziś wróciłam do tego przepisu. Dodając kilka szczegółów, które wyróżniają go od pierwotnej wersji.
PESTO Z RUKOLI
- dwie duże garści rukoli
-3/4 szklanki słonecznika
- 4 łyżki oleju z konopii
- 2 łyżki płatków drożdżowych
-ząbek czochu
-sól
Rukolę myjemy i rwiemy na mniejsze kawałeczki.
Słonecznik podprażamy na suchej patelni na złoty kolor.
Wszystko wrzucamy do pojemnika, dodajemy płatki drożdżowe, czosnek i olej z konopii* i blendujemy na jednolitą masę. Ja użyłam blendera ręcznego.
Musicie mieć nieco cierpliwości. Pesto jest gęste.
Na koniec dodajemy do smaku sól.
U mnie na taką ilość było to 1,5 łyżeczki, ale ja akurat lubię, gdy pesto jest dość słone.
* Olej z konopii możecie zastąpić innym łagodnym olejem, chociażby słonecznikowym. Ja jednak zupełnie oszalałam na jego punkcie ♥
A niedługo dołączą do niego nasiona konopii. ;))
O super właściwościach oleju z konopii, ale też innych produktach spożywczych z jej udziałem możecie poczytać na mega inspirującym drugim blogu Dominiki z SmakoszkiJaroszki, noszącym wdzięczną nazwę Karmię Dziecko Kanabisem. ;)
Totalnie uświadamiający jest również film Run From The Cure, który tylko potwierdził moje przekonanie o tym, że konopie są super i naprawdę leczą!
Dzisiejsza kolacja. Pesto + prażone siemię (lowe) i hummus + warzywka. No i parówa sojowa :D
Rukola w pesto to chyba dobry sposób na polubienie jej, jeśli się ma awersję. Ja akurat problemu z rukolą nigdy nie miałam, lubię jej specyficzny, ostry smak.
OdpowiedzUsuńŻycie w biegu znam bardzo dobrze, ale ograniczony budżet skutecznie zniechęca do kupowania gotowców. ;)