Tyle pięknych chwil otaczało mnie w ciągu tych kilku miesięcy.
Niesamowite ile dać mogą podróże i nowe znajomości.
Ileż pozytywnej energii, ale i mnóstwo emocji, także zupełnie skrajnych, a jednak takich, które znalazły już miejsce w najbezpieczniejszych zakamarkach mej pamięci.
Wiele z tego wydarzyło się właśnie tutaj, gdzie mieszkam. Kocham, naprawdę kocham Mazury i moje rodzinne miasteczko i każdego lata czuję to coraz bardziej i choć zawsze mówię, że chcę wyjechać, mieszkać kilka lat w Berlinie, kilka lat w Hamburgu, a kilka lat w jeszcze innym miejscu, to jednak łezka mi się w oku kręci, gdy wracam na studia do, choć tak pobliskiego, Olsztyna i tęsknię za widokiem porannego jeziora, kawie na huśtawce w ogródku, ludźmi, którzy tu pozostaną, psem, miejscami, które znamy tylko my, wycieczkami rowerowymi o 6 nad ranem po pieczywo dla gości, wycieczkami rowerowymi na pobliską, bezkresną łąkę, gdy jest mi smutno "bo tam się wszystko kończy i zaczyna, zapętla", zacieraniem się granic między porankiem a wieczorem, za szaloną radością a jednoczesnym spokojem i pewnością, bezpieczeństwem.
Chyba jeszcze nie wiem czego od życia chcę.
Może to i dobrze, przygarnę i przyjmę je tak jak się potoczy i dopiero wtedy będę je rzeźbić i tworzyć tak, by mi odpowiadało.
Z jednej strony chciałabym być wiecznie w podróży, mieć cały świat za swój dom i codziennie poznawać nowe twarze - oczywiście, spełnia mnie to, jestem wtedy najszczęśliwsza, ale...
ale czasami pragnę mieć kogoś kochanego u boku, psa, kota, milion książek, kominek, własny ogródek i mieszkać na największym zadupiu tego świata, gdzieś w lesie, daleko, daleko od wszystkiego. A jednak podróżować, zapraszać na ciasto z przydomowego rabarbaru znajomych.
Całe moje życie jest usiane dylematami... szczerze nie mam ochoty studiować jeszcze dwa lata, chętnie wyjechałabym gdzieś, pracowała z dzieciakami, organizowała dla nich warsztaty ekologiczne, kulinarne, plastyczne, cokolwiek, a jednocześnie marzy mi się zrobienie czegoś fajnego na dyplom magisterski...kontynuację moich tkanin recyklingowych, a może redesignerską kolekcję ciuchów typu zero waste? To byłoby coś fajnego, coś do czego ciągnie mnie od lat.
Cóż. Ekhm. Ale!
Jako że życie już wystarczająco wiele razy pokazało mi, że nie możemy go sobie zaplanować, a przynajmniej ja nie mogę, to czekam z niecierpliwością jak potoczy się dalej moja historia.
To tak, jakbym była romantyczną, zagubioną we współczesnym świecie bohaterką książki, a moje losy leżały w dłoniach autora.
Ostatecznie jednak zawsze wszystko dobrze się kończy i jestem zadowolona ze swojego obecnego życia i z tego, że jestem tak niesamowitym wrażliwcem. :)
Aby jednak nie było tylko gadania i użalania się i myślenia ( jesień wzmaga we mnie potrzebę myślenia i ubierania owych myśli w słowo pisane... codziennie z rana od kilku dni budzę się i przez pierwsze kilka minut myślę, tak po prostu, o tym co się dzieje wokół mnie, a także o zupełnych pierdołach i abstrakcyjnych sprawach:)). No więc właśnie... jako że blog z założenia wegański i kulinarny, to niech i trochę o jedzeniu będzie tym razem.
Byłam w okolicach od końca sierpnia do 9 września w Chorwacji. Ot, rodzinny wypad.
Mieszkaliśmy w przemiłym pensjonaciku, który serdecznie wszystkim wege polecam, a szczególnie tym uprawiającym jogę. Pensjonacik posiada tzw. V-Label, czyli odznaczenie European Vegetarian Union, prowadzi kursy medytacji, jogi, a także udostępnia swoje pomieszczenia dla tego typu grup zorganizowanych. Serio, polecam, przemili ludzie, cudowne zwierzaki, piękne okolice i pokoiki również.
Gdyby ktoś był zainteresowany, to łapcie stronkę:
http://www.cherry-blossom.hr/
Jako że mieszkaliśmy w niewielkiej wiosce - bardzo nam zależało na tym, by być z dala od zgiełku turystów, to oprócz jednego obiadu w pensjonacie, na którym zostaliśmy zaproszeni, stricte wegańska oferta kulinarna nie była wielka. Królowało więc wszelkie risotto oraz pizza, której przyrządzenie wegańskiej wersji nie stanowiło w absolutnie żadnej restauracji problemu - w przeciwieństwie do polskich realiów...
Oprócz tego było wino, dużo, dużo, pysznego, domowej roboty wina oraz świeżo marynowane oliwki - pyyyycha! oraz mnóstwo lokalnych, świeżych owoców. Ogólnie - mimo pozornie tak ubogiego menu mogłabym się tak żywić cały czas.
No to... teraz czas na kilka zdjęć :)
drzewo oliwne!
śniadanka, ach, tak, i kilka słoików ajvaru przyjechało ze mną :)
EVU :)
winowinowino
resztki risotto z warzywkami, czarnymi oliwkami i migdałami!
Było tak pyszne, że dopiero, gdy talerz był niemalże czysty wpadłam na pomysł żeby zrobić zdjęcie ;)
chorwacka "fanta" - orangina .
Butelka zachwyca kształtem, miałam ochotę porwać ją do domu i zastosować jako wazon. :)
A tu ja, nieświadoma tego, że zostałam przyłapana na konsumowaniu Misch-maschu, czyli wyżej wspomnianej oranginy z czerwonym winem.Pychotka :)
Jako soundtrack dzisiaj genialna i przesympatyczna brazylijska kapela StillxStrong, która zagrała u nas w Giżycku koncert w sierpniu ( pierwszy, pomijając Dnia Giżycka i inne dożynki koncert w ogóle od dłuuugiego czasu - co cieszy dodatkowo:)
W każdym razie chłopaki wymiatają ;))
Ładnie wyglądasz na zdjęciu:)
OdpowiedzUsuńByłam na StillXStrong na Brutal Sound Feście w Warszawie ostatnio, faktycznie fajna kapela.
Dziękuję!:)
OdpowiedzUsuńtak, tak, StillxStrong rzeczywiście dzień wcześniej grali w Warszawie. To chyba w ogóle były ich jedyne dwa koncerty w pl - w Wawie i... Giżycku :)
Pozdrawiam!
o jakie zdjęcia, tylko pozazdrości wycieczki :D
OdpowiedzUsuń